Fałszywy alarm

– I co ja teraz ludziom powiem? – martwi się B. – Zwariował dla moich włosów, ja dla jego wrażliwości, miał być szał, a tu taki fuck up – B. specjalnie używa modnego kolokwializmu, by zamaskować rozczarowanie, które perwersyjny los z tylko dla siebie typowym okrucieństwem znów zaserwował.

Pozorna beznamiętność określenia fuck up, synonimu dla nagłego końca znajomości, ma też odwrócić uwagę od małego załamania nerwowego, którego B. właśnie doświadcza.

Oczywiście B. ma rację. Lepiej udawać niewzruszonego, ba, nieżywego (zdechł pies!) niż epatować rozpaczą w ciemnym barze, dygocząc z pragnienia od przesolonego łzami ginu Lubuskiego z tonikiem. Teatralność takiego widowiska, jak każda zresztą teatralność, wydaje się B. zbyt tandetna, by je wyprodukować, zbyt kojarzy się B. z płaczkami, brzęczącymi różańcem przed konduktem i zawodzącymi, choć ani nieboszczka nie znały, ani nie zostały o sprezentowanie swych praktyk żałobnikom (bo nieboszczykowi, zdaje się, już wszystko jedno) przez nikogo poproszone.

To wszystko jest do przerobienia, jak mawiają psycholodzy. Gorzej, że trzeba jakoś odkręcić sprawę wśród znajomych. Bo przyznajmy, jedną z gorszych konsekwencji rozpadu krótkich znajomości, niekiedy zwanych dość idiotycznie relacjami, jest poinformowanie tak zwanego otoczenia, że niestety, nie wyszło. Więc sorry i tak dalej, ale (znów) jest się samemu i jak by co, to na weekend już nie ma się planów. Skucha. Pobite gary. Fałszywy alarm. Trochę głupio i wstyd. A przyjaciele? Za pierwszym, drugim razem się przejmą, spytają: „dlaczego, dlaczego???”, pożałują, utulą, naleją wódki i przenocują, ale za piątym i kolejnym tylko żachną się z lekkim politowaniem, którego nie uda im się ukryć i z udawanym zdziwieniem wypowiedzą to najgorsze słowo świata: „znów??!”.

Beznadziejne poczucie niezawinionej porażki i że jest się nieudacznikiem (mężczyźni), nic nie wartą (kobiety), czy naiwniakiem (wszyscy) odbiera pewność siebie i błysk w oku, to fakt. Ale, czy rzeczywiście niezawinionej?  Czy taki delikwent/delikwentka poważnie wyglądają? Nie, nie wyglądają. Rzucanie się na szyję napotkanym przechodniom z radości, ogłaszanie ludzkości całej swojego szczęścia, zasypywanie serduszkami Facebooka i snucie planów, dokąd pojedziemy na pierwszą, piątą, dziesiątą rocznicę związku po zaledwie tygodniu znajomości, by po trzech, czterech zrobić minę, jak dziecko, które niefortunnie potknęło się na szkolnym podstawieniu i pozoruje, że zrobiło to specjalnie, dla zabawy – trochę to żenujące, jak na pewien wiek, doświadczenie i wyczucie formy. Może miłość, tak jak duże pieniądze, potrzebuje ciszy?

Oczywiście, można światu niczego nie anonsować, ani zapoznania, ani rozstania, a w razie czego udawać, że w gruncie rzeczy to po rozstaniu ulżyło, bo bycie singlem jest najwspanialszym stanem (cywilnym i mentalnym), jakiego nadarza się człowiekowi doświadczać. Tylko za kolejnym razem nikt w to nie uwierzy. Pewien K. cyklicznie markotniał, zapuszczał się, włosy grzebienia nie widziały i tak dalej, a  co spoglądał na brak sms-a w komórce, tym bardziej smutniał i głośniej powtarzał, że jego miłością jest praca (w korporacji! Żeby chociaż oni to docenili, ba, wiedzieli przynajmniej jak ma na imię i kojarzyli z twarzy!). A te numery wszyscy znamy.

Można też układać sobie życie permanentnie, do skutku. Co dobrze się nie kończy. Pewna moja znajoma, nie akceptując faktu, że mężczyźni, w których się zakochiwała, znikali finalnie nad ranem z jej sypialni i – niestety – także i życia, wdrożyła koncept leczenia klina klinem. Zaklinowała się w końcu między jednym, a szesnastym (żeby nie powiedzieć sześćdziesiątym…) adoratorem, dorabiając się łatki puszczalskiej, co w gruncie rzeczy wielką niesprawiedliwością nie było. Końca tych prób nie widać, a pomyśleć, że wszystko po to, by nie przyznawać, że znowu jest sama.

Trzecią drogą, chyba jednak najgorszą, pozostaje poddanie się. Pewna H., która z rozpędu ślub wzięła po trzech miesiącach znajomości, musiała niedługo potem oczami świecić niczym latarnia morska: żądając rozwodu i odchodząc powiedział jej, że ożenił się z nią, bo nie był asertywny. – Zrobiłam doktorat, dostałam pracę, to do kompletu chciałam mieć męża i dziecko. No i jak to brzmi, jak to brzmi? – powtarza teraz H., a jedynym mężczyzną, który patrzy na nią wieczorami, gdy leży już w łóżku, jest teraz Donald Tusk z okładki „Wprost” na nocnym stoliku. O Boże!

6 Komentarze

  1. Vislav
    19 lipca 2012

    Hmmm….to proste, jak długo chcemy mieć kogoś, za miast być z kimś – tak długo, im bardziej się staramy, tym bardziej cel się oddala. Taka ludzka odmiana zasady nieoznaczoności Heisenberga.

    Tak, jak pani H., co to chciała mieć męża i dziecko 🙂

    pozdrowienia
    Vislav

    Odpowiedz
  2. https://balakier-style.blog.onet.pl/
    19 lipca 2012

    Tak, świetnie Pan opisał te sprawy. Myślę, że w wielu takich przypadkach kłania nam się przede wszystkim niedojrzałość emocjonalna, stąd te próby i wpadki a potem smutek i żal. Może czasem trzeba zatrzymać się i zastanowić nad swoim życiem. Pisze to jako kobieta szczęśliwa i spełniona, która dokonała dobrego wyboru, choć zastanawiała się także nad byciem singlem, bo samotność też uwielbiam.serdecznie pozdrawiam

    Odpowiedz
  3. lady_pasztet
    19 lipca 2012

    Cóż, zakochiwanie się na tydzień lub dwa to forma wygodna – same motyle w brzuchu, świat za oknem piękny, partner bez wad. Niestety lądowania są już katastrofalne, niczym pewna katastrofa lotnicza w mieście na S. Pewnych wpadek uniknąć się nie da, ale z czasem jakaś dojrzałość przychodzi jednak. Fajna notka – tylko pytanie pozostaje bez zmian: mówić o związku, który się „rodzi” czy milczeć? Liczyć na to, że wszystko się ułoży? Dzielić się newsami z życia na bieżąco? I co na to statusy na fejsie oraz cały ten szał social media? 😉

    Odpowiedz
  4. Aleksandra
    19 lipca 2012

    bo trzeba najpierw zrobić porządek w swoim życiu, żeby z kimś życie układać…

    Odpowiedz
  5. Czytelnik w drodze
    22 sierpnia 2012

    Nim kogoś pokochamy, pokochajmy samych siebie. Jeśli sam na siebie nie potrafisz patrzeć, jak ma to potrafić ktoś inny? Wieczorową porą w półmroku z przymrużonymi oczyma, kiedy spoglądamy na nasz ideał na tę wybraną noc możemy „coś” wyrwać, tylko, że w półmroku to nawet dzwonnik z Notre Dame z zachwytem spoglądał w swe odbicie w tafli wody widząc głównie gwiazdy. Lub spojrzyjmy na to z innej strony – może to po prostu jakieś nowe uzależnienie od bycia podrywanym, podrywania, błysku w oku? W pewnej komedii romantycznej na wstępie mówią o różnych miłościach – „czasem miłość można znaleźć na jedną noc”. Prawie jak małżeństwo, jak mnie słuchy doszły, które zakończyło się wraz z weselem, kiedy to Pan młody obdarzył afektem, nie potrafiąc lub nie chcąc powstrzymać swą chuć osobę inną niźli Panna młoda, a która to osoba kobietą nie była. Wieść gminna niesie, że ślub unieważniono. Dlatego może i lepiej zero ślubu przed seksem. Najwidoczniej H. już od dawna wyznaje te złotą zasadę nie znalazłszy odpowiedniej partii.

    Odpowiedz
  6. czytelnik w drodze
    26 sierpnia 2012

    Jadąc pociągiem usłyszałem rozmowę pary młodych splątanych nogami którą dziewczyna zakończyła słowami „to dziwne, że ludzie kiedyś pobierali się bez miłości”. Wynikać mogłoby, że teraz ludzie są ze sobą z miłości. Pytanie o trwałość ów uczucia, moc afektu, kierunek.

    Odpowiedz

Odpowiedz do Czytelnik w drodze

Anuluj odpowiedź