San Francisco: miasto pomylonych

Czasem człowiek przez chwilę ma wrażenie, że jest normalny. Na przykład w tramwaju linii F w San Francisco.

San Francisco F

Siedzący przede mną starzec doznał właśnie iluminacji. Wznosi ręce i okrzyki na cześć Jezusa, dziękuje za łaski, płacze. Thank You, Jesus! Po chwili jego angielski przechodzi w słowotok glosolalii. Ręce mu drżą jak w transie. Tramwaj nie dojeżdża jednak nawet do Civic Center, gdy starzec spostrzega szatana. Ogania się od niego, parska, w końcu wybiega w popłochu.

Do tramwaju wchodzi za to chłopak z psem wielkości cielaka. Trzyma go pod pachą, całuje, buja jak noworodka. Zagaduje do osiłka przebranego za pirata i jego papugi. Papuga jest duża, biała i dziwnie zezuje. Jak to papuga, zapewne, ale trochę się jej boję. Przechadza się po ramionach pasażerów, dziobiąc wybranych. Panowie się poznają, zwierzęta się poznają, razem wysiadają. Spotkam ich potem na pętli. Na rozstawionych wokół torów krzesełkach w towarzystwie dwóch naturystów. Jeden siwy, całkiem nagi, obsesyjnie szkicujący tramwaj na postoju, drugi – w czapce z uszami, nosem Myszki Miki i w metalowym naparstku założonym tam, gdzie z reguły są majtki.

Tymczasem za oknem kolejna wariatka. W czapce pilotce i złotej pelerynie usiłuje wjechać na hulajnodze do Nordstroma. Nie mieści się w drzwiach, za dużo siatek zawiesiła sobie na kierownicy. Jedzie teraz w stronę mojego tramwaju.
Tylko ja zwracam na nią uwagę, pozostali się przyzwyczaili; stuknięci w Ameryce to norma. Ponoć dlatego, że podatnicy nie chcą płacić za ich pobyt w psychiatrykach. Stąd jeśli stuknięty nie ma troskliwej rodziny, wypuszcza się go na miasto. Na ogół więc wariaci są bezdomni. A tramwaje są ciepłe i tanie, tylko 75 centów za dwie godziny jazdy, co każdy porządny bezdomny uzbiera w minutę.

Tego dnia zostanę jeszcze przez czterech świrów zaczepiony, raz – chyba, bo nie wiem, czy dobrze zrozumiałem – obrażony, czego nie wezmę jednak do siebie, raz przestraszony (ale to na Tenderloin, zła dzielnica, dilerzy i tak dalej, więc mam za swoje) i raz zawstydzony. Przez przyglądającą mi się ze zdziwieniem, z niedowierzaniem wręcz Azjatkę, wymalowaną jak stara Bette Davis w „Co się stało Baby Jane”, trzymającą torbę z zabawkami. Patrzy na mnie jak na nienormalnego. A ja, myśląc o kredytach, kompleksach, stresie i wszystkim tym, w co się wpakowałem, chcąc należeć do normalnej części społeczeństwa, chciałbym jej powiedzieć: widzisz, kochana, jak pojęcie normalności jest relatywne…

san francisco

 

10 Komentarze

  1. ilona kanclerz
    25 stycznia 2012

    gratuluję,
    czyżbym była pierwsza?
    ilona kanclerz

    Odpowiedz
  2. marta
    26 stycznia 2012

    uuuuuuuuu

    Odpowiedz
  3. Krystyna Bałakier
    1 lutego 2012

    Wspaniały, bardzo prawdziwy felieton.

    Odpowiedz
  4. Katarzyna Daszkiewicz
    6 lutego 2012

    W Kalifornii wieje nie tylko w styczniu Panie Michale 🙂 nawet w lipcu po godzinie 16 trzeba mieć ze sobą kurtkę lub polar, a dla nowo przybyłych, nie świadomych tego faktu, półki w sklepach na całej długości Pier-ów uginają się pod ich ciężarem, a te znikają niczym świeże bułeczki. I tym sposobem z łatwością można odróżnić rasowego turystę od „tubylców”, którzy zdają się być uodpornieni nawet na najsilniejsze podmuchy lub też z dumą przywdziewają zabrane z domu kurtki i bluzy, nie koniecznie opatrzone logiem „I love SF”. Zasadne wydają się więc słowa Marka Twaina ” The coldest winter I ever spent was a summer in San Francisco”. Ale ciekawe co by powiedział Twain, gdyby spędził zimę w Polsce 😉 pozdrawiam

    Odpowiedz
    • michalzaczynski
      6 lutego 2012

      też umierałem z zimna w sf, ale rok temu. Ciekawe, czy Twain był zimą w Rosji. Ja byłem. I NAPRAWDĘ zmar(z)łem.

      Odpowiedz
  5. Natalia Teresita
    11 lutego 2012

    chyba tylko Polacy są tak zakompleksieni a już najbardziej ci najbardziej wysterylizowani/wystylizowani/wyprostowani/wyprasowani..Świetne.

    Odpowiedz
  6. MikeLJohn
    7 listopada 2012

    Ptaków bać się nie należy:) Nawet zezującej papugi. M.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz