Ratowanie związku

Ratowanie związku. Cóż za bezmyślne zajęcie! Umówmy się: związek można naprawiać. Poprawiać. Dziergać dzień po dniu, kryształki stabilizacji na wisiorek szczęścia nanizywać, czy coś w tym stylu, ale nie ratować.

– Dziś się nie spotkamy, bo postanowiłam jednak ratować mój związek  – pisze mi koleżanka, zupełnie jakby nie wiedziała, że ratowanie związku to oksymoron.
Słowo „ratować” do słowa „związek” nie pasuje. Słowo „ratować”  jest bowiem ostateczne. I używane zazwyczaj dopiero wtedy, kiedy jest na tyle źle, że związku już nie ma, a zostało tylko przyzwyczajenie przeplatane okazyjnie wstrętem i poczuciem zmarnowanych weekendów od co najmniej pół roku. I że trzeba w pośpiechu wrzucić trochę bielizny i płyt do walizki, z biurka zabrać paszport, zgarnąć koszulę ze sznura i – niczym złodziej – wiać, zarzucając ją w biegu na grzbiet. I nie oglądać się za siebie, dopóki nie osiągnie się bezpiecznej odległości.

Ale niektórzy mają inne zdanie i uparcie zabierają się do ratowania związku. Czym, oczywiście, tylko wydłużają jego agonię. Wpadają, na przykład, na świetny ich zdaniem pomysł wspólnych pojednawczych wakacji. Że tylko ja i ty, dużo czasu na rozmowy, co się z nami stało i jak do tego doszło, że tak oddaliliśmy się od siebie, może odnajdziemy dawny płomień…

Chuj nie płomień, drodzy czytelnicy! Wspólne wymuszone wakacje zaczną się – i skończą – na upijaniu się w ukryciu, odliczaniu dni do powrotu i rozpacznemu uświadomieniu sobie, jak nam by było dobrze, gdybyśmy byli na nich sami. I na pewno wtedy poznalibyśmy tego chłopaka w zielonym polo, który się gapił na nas cały wieczór w pizzerii. Albo dziewczynę, na którą w zielonym polo cały wieczór gapiliśmy się my.

Inny równie debilny pomysł to zakup mieszkania. Znam taką jedną parę dość dobrze. Cementowanie związku trwało mniej więcej tyle, ile cementowanie kafelków. Jak tylko remont się skończył, a wraz z nim tematy do rozmów („już sam nie wiem, czy w sypialni Piaski Sahary nie wyjdą za ciemno? Może lepiej Marokańską Różę?” i tym podobne),  zaczęło się wzajemne obwinianie o niedopilnowanie robotników, a potem o brak atencji, nietrafione prezenty i żenujący seks (a robotnicy, swoją drogą, całkiem całkiem…). Cóż, zostali z poczuciem krzywdy i milionowym kredytem. Mają za swoje.

Albo taki zakup psa. Kota też, ale koty są bystrzejsze i jak tylko wyczują patologiczne predestynacje właścicieli, uciekną na dach albo do milszych sąsiadów. Więc psa. Pewni moi znajomi, znudzeni sobą jak nomen omen mopsy, zakupili właśnie szczeniaka. Miał być jakąś namiastką dziecka, ale kiepsko to widzę. Już w pierwszym tygodniu piesek odgryzł przywiezionej z Salwadoru i uzupełnianej na Allegro kolekcji Chrystusów głowy oraz wyżarł pół poduszki z metką Bo Concept. No i nie daje się nawet przytulić, tylko jazgocze, aż chciałoby się go zrzucić z  dziesiątego piętra, na którym mieszkają. Jak można się domyśleć, znajomi nie przechodzą teraz łatwych chwil, a i pies cierpi na poważne problemy z pęcherzem, bo nie ma go kto wyprowadzać.

A propos dziecka, to znam też parę, która postanowiła ratować związek adopcją. Co już nie jest zabawne, bo ostatecznie dziecko to człowiek i wypadałoby nie bawić się nim jak frisbee. Niestety, wiele wskazuje na to, że nie wytrzyma próby czasu, choć nawet jest grzeczne. Sprawa rozwodowa w toku, on wyjechał do Warszawy za dodatkową pracą, bo już czuje pismo nosem, że mu dowalą alimenty („nie dość, że na tę szmatę, to jeszcze na obcego bachora!” – tłumaczy mi, mając na myśli ukochaną niegdyś małżonkę i rzekomo upragnione maleństwo), a ona na swoim Podlasiu zakłada dziecku pieluchy i z dziwnym uśmiechem patrzy w telewizor na mamę małej Madzi, aż się trochę boimy.

Cóż. Jeśli już chcemy naprawiać związek, postępujmy odwrotnie. Wyjeżdżajmy na oddzielne wakacje, sprzedawajmy mieszkania, zwierzęta oddawajmy matce, a od dzieci niech nas boska ręka broni. Prawdziwy związek obroni się w każdych warunkach.

A że na ogół się jednak nie obroni, możemy kupić sobie buteleczkę z płynem do baniek mydlanych, pójść z nimi do parku i z poczuciem ulgi puszczać je nad stawem. Co będzie akuratną alegorią sytuacji. A swoją drogą, czytałem, że w Kielcach pobito rekord Guinnesa – 125 osób zostało zamkniętych w jednej mydlanej bańce! Choć z drugiej strony, czasem wystarczą dwie osoby, by efekt był równie idiotyczny.

9 Komentarze

  1. nydd
    16 kwietnia 2012

    To zależy od związku..np. mój związek z dietą – dziś jeszcze piję i tańczę, a jutro z rana melduję się w bazie DOPR idę na najgorsze szczyty, wchodzę do jaskiń do których nikt nie wchodził (i tu przesadziłam), po dwóch dniach psyche mi pada bo, fizis nigdy od czego są kremy, gorsety, itp…..znowu taniec bynajmniej nie na trzeźwo..i tak w kółko ale czy to nie jest mała stabilizacja..jakakolwiek by była…

    Odpowiedz
  2. Zalewski
    17 kwietnia 2012

    W pełni zgadzam się ze stwierdzeniem, że na ratowanie związku zwykle jest już za późno, a gdy jedna ze stron twierdzi, że potrzebuje czasu, by wszystko przemyśleć, to już na pewno jest po ptakach. Daleki jestem jednak od stwierdzenia, że przygasłego, albo i nawet ledwo się tlącego płomienia miłości nie można na nowo rozpalić. Choć rzeczywiście, próby uczynienia tego bywają komiczne, a czasem i tragiczne.
    Pamiętam jak mój znajomy opowiadał mi historię swych zaręczyn. Pokłócił się ze swoją dziewczyną. A była to kłótnia kumulująca wszystko to, na co zbierało się im od dawna. W efekcie kobieta go rzuciła, wyrzucając go z domu. Wrócił po kilkudziesięciu minutach. Z pierścionkiem zaręczynowym. I się oświadczył. Oświadczyny zaś zostały przyjęte…
    Dziś są w szczęśliwych związkach, z rozbawieniem opowiadając tamtą historię swoim aktualnym partnerom…

    Odpowiedz
    • michalzaczynski
      17 kwietnia 2012

      I tylko pieniędzy wydanych na pierścionek szkoda, bo mógł sobie za to kupić lot balonem, czy coś równie przyjemnego…

      Odpowiedz
  3. Magda
    17 kwietnia 2012

    Prawdziwe, ale smutne i zarazem śmieszne. Z kotków, piesków, wspólnych wakacji na siłę można się uśmiechnąć pod nosem, ale jeśli chodzi o dzieci to mina się wydłuża. Dzieci, a zwłaszcza adoptowane i przynależący do nich „cały ten jazz” są w stanie rozpierdzielić nawet najlepszy związek, a co dopiero gdy są zgliszcza.

    Odpowiedz
  4. ysb
    19 kwietnia 2012

    Związek można uratować. Pod jednym warunkiem, jak już się w to wchodzi to trzeba mieć odpowiednią ilość oleju w głowie. Odpowiednią, żeby wiedzieć, że związek to związek a nie interakcja towarzyska na nieznany okres czasu. I odpowiednią, żeby wiedzieć, że związek trzeba „ratować” od samego początku,albo i wcześniej przed odpowiednie działania- troskę, poznawanie się, kompromisy etc. A działania doraźne na ostatnią chwilę tylko pogarszają ostateczny bilans.

    Odpowiedz
  5. Otto Katz
    20 kwietnia 2012

    Unikać związków, to nie będzie potrzeby ratowania 😉

    Odpowiedz
  6. bartek812
    1 maja 2012

    Czekam z utęsknieniem na nowe felietony Panie Michale! 🙂

    Odpowiedz
  7. Patryk
    11 lutego 2013

    Mega prawda… cały ten wpis jakby z mojego życia wzięty… były wczasy, próby , „daj mi prosze trochę czasu „, nawet padł teks by zanalazła sobie kogoć co by ją skrzywdził by wróciła do mnie … to kompletnie nie ma sensu ! Wszyscy są poszkodowani a w szególności moja córeczka ja nie przestawałem się starać o ciepło w związku, a wzamian wielkie rozdarcie, cierpienia. Muszę natomiast zacząć myśleć o sobie. Kilka lat straconych w nieszczęściu, depresja itp. naprawdę nie warto ! Ile to potrwa ? Przeszło mi 30 lat a to trwa dobre 4 lata ! Jaki zdrowy człowiek by na to sobie pozwolił !? Chyba zdrowy nie jestem…

    Odpowiedz
  8. Irmi
    31 marca 2013

    100% true.

    Odpowiedz

Odpowiedz do Patryk

Anuluj odpowiedź