„Każda kobieta marzy, by być showgirl” – wywiad z Christianem Louboutinem
Moda mało go inspiruje. Żałuje, że nie wymyślił Havaianasów. Zdarzało mu się zakładać damskie buty. Nie tylko po to, by przetestować ich wyważenie, ale i na imprezę, jako drag queen. Jeden z najsłynniejszych kreatorów obuwia Christian Louboutin zgodził się ze mną spotkać i udzielić mi wywiadu.
Spotykamy się w słoneczne południe w Londynie, gdzie wystawą w Design Museum projektant świętuje 20. urodziny swojej marki i gdzie odbywa się inauguracja konkursu Martini Royale Casting, którego został jurorem. Jest niezwykle wdzięcznym rozmówcą. Błyskotliwy, dowcipny. Na najbardziej banalne pytania odpowiada ciekawie i niestandardowo. Na przykład, o źródła inspiracji. – Moda to jedna z tych rzeczy, które najmniej mnie inspirują – mówi Louboutin.
Dość zaskakujące wyznanie, choć – jeśli dokładnie zwiedzić wystawę – nie powinno szczególnie dziwić. Towarzyszące ponad dwustu parom legendarnych szpilek, czy sandałów cytaty Louboutina traktują bowiem o architekturze, filmie, pojmowaniu kobiecości, teatrze, czy wreszcie o cyrku i rewii, jego głównej inspiracji (- Każda kobieta marzy by być showgirl – wierzy Louboutin). Bardziej niż sama moda i jej trendy uwagę projektanta przykuwają też codzienne przedmioty. – Spójrz na to – bierze do ręki długopis – każdy z jego elementów (wskazuje kolejno na obudowę, obsadkę, zdobny metalowy klips) może być dla mnie inspirujący i mogę przełożyć go na elementy buta – tłumaczy Louboutin.
Christian Louboutin (na wywiad przyszedł w mokasynach ze zdobnymi złotymi noskami) odżegnuje się – czego można by się spodziewać – od oceniania swoich rozmówców po ich butach. – Postępuję odwrotnie. Gdy spotykam kogoś pierwszy raz, unikam spoglądania na jego buty. Patrzę mu w twarz, słucham, obserwuję gesty i na tej podstawie staram sobie wyobrazić, jakie ma buty – ich model, typ i tak dalej. Dopiero po dłuższej chwili konfrontuję swoje podejrzenia z rzeczywistością.
– I na ogół ma pan rację?
– Nie. Na ogół się mylę – śmieje się Louboutin.
Jego kariera może stanowić przykład czegoś, co Anglicy nazywają „overnight success”. Pierwszą klientką jego pierwszego salonu w Paryżu od razu była księżna Monako Karolina. Za nią – Diane von Furtstenberg i Catherine Denevue dla przykładu. W ciągu zaledwie dwóch dekad stworzył imperium produkujące nawet 600 tysięcy par szpilek rocznie, trafił na sam szczyt listy Luxury Institute najbardziej prestiżowych producentów damskich butów, a bez charakterystycznych czerwonych spodów jego butów właściwie nie sposób wyobrazić sobie współczesnego showbiznesu. Pytany o refleksje związane z jubileuszem i zmiany, jakie zaszły w jego projektowaniu w ostatnich dwóch dekadach, przyznaje, że z czasem jego projekty nieco uspokoiły się. – Zdarzało się, że kobiety mówiły, ze kochają moje buty, ale potrzebują czegoś „bardziej normalnego”, więc zmieniłem nieco podejście do designu. Oczywiście, że kształty butów z upływem lat ulegają metamorfozom, ja jednak patrzę na moje wcześniejsze projekty nie tyle przez pryzmat kreacji, ile etapów własnego życia, przeżyć, przemyśleń. Przypominają mi też nastrój, czy stan w jakim się w danym momencie życia znajdowałem. Poszczególne modele odzwierciedlają go – mówi projektant.
Szpilki własnego projektu założył tylko raz. – Musiałem sprawdzić ich wyważenie, poczuć jak działa grawitacja, czy są wystarczająco stabilne. Nie był to zatem zabieg natury, nazwijmy to, estetyczno-poznawczej, ile techniczny. Nie oceniałem stylu buta, ile jego stabilność – wyjaśnia projektant. – Własne szpilki – precyzuje. Bo zdarzyło mi się też pójść w szpilkach na imprezę drag queen, ale innego producenta – dodaje.
A z czego on sam, z perspektywy dwudziestolecia kariery zawodowej, najbardziej jest dumny? – Przede wszystkim, że pozostałem niezależny. Nie sprzedałem firmy żadnemu wielkiemu konsorcjum i zachowałem wpływy. O wszystkim, co wiąże się z projektowaniem i z moją firmą decyduję sam, co – jak wiemy – w modowym biznesie nie zdarza się obecnie często. Odsprzedanie udziałów i brak prawa do używania własnego nazwiska byłoby dla mnie największym możliwym koszmarem – przyznaje Louboutin. Druga rzecz, z której jest dumny to słynne red sole, czyli czerwone podeszwy. – To mój signature (podpis, symbol, cecha charakterystyczna), dzięki której kobiety na całym świecie mogą się wyróżniać – mówi Louboutin, którego firma swego czasu domagała się – bez skutku – ukarania Yvesa Saint-Laurenta za skopiowanie tego pomysłu.
– A czy jest rzecz, której Pan żałuje, albo zazdrości? Czy zdarza się Panu zobaczyć jakieś buty i pomyśleć, „kurczę, szkoda, że sam na coś takiego nie wpadłem”?- pytam.
– Havaianasy! Zazdrość w ogóle nie leży w mojej naturze, bo kocham robotę, która wykonuję, ale przyznaję, że Havaianas, zupełnie odmienne od tego, co sam projektuję, są świetne. Prawidziwe iconic! – wyraża się z uznaniem o – było, nie było – tanich gumowych japonkach Louboutin.
Niedrogie obuwie, swoją drogą, mogłoby być dobrym ruchem marketingowym w czasach kryzysu. Jednak projektant przyznaje, że jego firmy recesja nie dotknęła. – W ciężkich czasach moje klientki chcą się czymś pocieszyć, a nie jeszcze bardziej dołować, więc nie zauważyłem spadków sprzedaży. Zresztą to naturalne i dzieje się tak w każdej dziedzinie. W trudnych chwilach ludzie nie chcą fundować sobie dodatkowej dawki bólu. Weźmy takie kino, zaraz po wojnie ludzie chcieli oglądać mroczne dramaty, czy woleli coś optymistycznego?
– Myślę, że woleli komedie. Czyli coś jak teraz, kiedy w Ameryce przypomniano sobie o złotych latach Hollywood i triumfy święci „Artysta” Michela Hazanaviciusa? – dopytuję.
– Dokładnie.
– A widział Pan ten film?
– Tak. Niestety, dwa razy. Za pierwszym razem byłem zachwycony, ale gdy oglądałem go po raz drugi – co za zły pomysł! – wydał mi się okropny. Pustka, denerwująca mimika i nic więcej! – irytuje się Louboutin. Czym notabene nie różni się od większości Francuzów, którzy oscarowe dzieło swoich rodaków przyjęli co najmniej chłodno.
W wywiadzie z Christianem Louboutinem uczestniczyła także Magdalena Łyczko/ „Gala”
5 Komentarze
panbarnaba53
5 czerwca 2012Na modzie, jak już kiedyś zaznaczałem, się nie znam, ale:
1. nazwisko Louboutina jest mi znane, choćby z ust mojej Szanownej powracającej z zakupów w Paryżu;
2. w 100% zgadzam się ze stwierdzeniem, że moda go nie inspiruje. Najpiekniejsze w modzie jest to, co z modą ma niewiele wspólnego. Dla mnie inspirowanie się modą powoduje wtórność projektu.Nasze sklepy i bazary, a także kolekcje topowych projektantów są niestety inspirowane modą :).
A co do twarzy marki Martinie, mógłbym być nią ja, tak po dziesiątym wstrząśnietym i niezmieszanym.
Pozdrawiam
...........
5 czerwca 2012Ja mysle ze sie duzo inspirowal domami publicznymi,klubami z gogo i striptisem:):) Fason tych jego znanych butow nazwalbym ,,burdelowki,,.
...........
5 czerwca 2012Kawalek czerwonego dywanu przylepil sie do podeszwy w modelu wyzej:):):)
modologia
11 czerwca 2012Trochę szkoda, że pan L. nie wie (nie przyznaje się, że wie?), że czerwone podeszwy były pomysłem Ludwika XIV, który od początku swego panowania kazał swoje podeszwy pokrywać czerwoną skórką. I w sporze z YSL sąd powołał się na ten fakt. To nie jest zatem jego oryginalny pomysł. Może go Pan o to zapyta następnym razem? 😉
panbarnaba53
12 czerwca 2012‚Wszystko już było – rzekł Ben Akiba
a jak nie było – śniło się chyba’