Do Moskwy, do Moskwy

– Zabieraj swój czemodan i daswiedania!  – wrzasnęła gruba Luda, aż zatrzęsło szybką w kantorku niedrogiego hotelu w podmoskiewskim Krasnogorsku, w którym owa Luda pracowała. W charakterze recepcjonistki konkretnie, choć to raczej zbyt szumne słowo, jeśli wziąć pod uwagę anturaż Ludy: herbatę w szklance osadzonej w ażurowym koszyczku, odrapaną lampkę iluminującą robótki ręczne, Cieburaszkę jako durnostojkę oraz zawieszony na szczerbatej od korników boazerii zeszyt hotelowych wejść i wyjść. A także wpłat, w której – jak się okazało – nie widniałem, więc Luda postanowiła bezceremonialnie się ze mną pożegnać.

– Ja tiebia nie wierzu. Czemodan i paszoł! – wrzasnęła jeszcze głośniej, gdy próbowałem wyjaśnić, że to niemożliwe, że wszystko opłacono z góry i tak dalej.  Cóż, nie pozostawało nic innego, jak klęknąć przed Ludą, gorzko zapłakać i jej rosyjskie serce zmiękczyć. Albowiem: a) nie miałem gotówki honorowanej przez hotel na zasadzie wyłączności, a w okolicy łatwiej było o Yeti niż bankomat; b) był środek nocy oraz c) środek zimy, cokolwiek rześka temperatura -25 stopni i ledwo z Moskwy się tu przez zaspy przedarłem, bo pomyliłem marszrutki (takie nyski przerobione na minibusy, z ławeczkami, na których siedzi się jak na grzędzie i nic nie widzi przez okna, co w zasadzie nie dziwi, gdyż w ogóle nie ma okien) i po kolana w śniegu błądziłem po utratę nadziei, aż miły jegomość w czapce uszatce, spacerujący nocą z psem mnie właściwie pokierował, ratując tym samym od pożarcia przez pobliskie wilki.

No tak, pierwszej wizyty w Rosji się nie zapomina. Nie żebym teraz tu był; przeciwnie, bawię na tarasie w rzymskim Testaccio i chochle z pobliskiej osterii brzęczą aż miło. Dorwałem jednak swoisty pamiętnik „Ruski ekstrem do kwadratu” Borisa Reitschustera. Ten niemiecki dziennikarz odpisuje w nim codzienne radości i troski, które przez lata mieszkania w stolicy Rosji z pozostałymi dwunastoma milionami moskwian dzielił. Nocne zakupy (a czynne w nocy wszystko: piekarnie, księgarnie, sklepy z rowerami, sklepy z drabinami), fatalizm, kult wódki i kult V.I.P. Sporo mi się przypomniało. A nie spędziłem w Moskwie jakoś przesadnie dużo czasu. Tydzień wystarczył.

Choć przez biurokrację omal nie zostałem tam na dłużej. Kto wie, czy nie tkwiłbym w niej do dziś. Oto obowiązek meldunkowy. Na tyle forsowny, że hotele – poza tymi od tysiąca dolarów za noc (stąd moje noclegi w nieco tańszym hotelu dla sportowców olimpijskich w Krasnogorsku; mieście partnerskim Wągrowca, jak się później dowiedziałem, co jakoś jednak nie dodało mu uroku) – przenoszą go na gości. Oczywiście – jak mnie zapewniono – można zgłosić się na milicję, przewlec przez korytarze komisariatu przez trzy dni i stosowną karteczkę z pieczątką uzyskać. Łatwiej jednak zostawić paszport i tysiąc rubli stosownej agencji, która przez swoje „wejścia” odpowiedni dokument zdobędzie. Tak też uczyniłem, nie pytając jednakowoż o godziny urzędowania. Skutkiem czego w przeddzień wylotu do Warszawy pocałowałem klamkę.

A godzinę później portiera. Z wdzięczności. Kiedy zrozumiał, że o ósmej rano, kiedy otwierają agencję, ja muszę odprawiać się na lotnisku, otworzył drzwi i wraz ze mną przetrząsnął dwanaście biurek w poszukiwaniu mojego paszportu. I znalazł! Kluczem do sukcesu była w tym przypadku nie tyle Gerda (a takie mieli zamki), ile wiedza, że z Rosjanami można coś załatwić tylko jeśli weźmie się ich na litość. Albo skomplementuje. Żadne wymachiwanie unijnym paszportem (o ile, naturalnie, się go ma przy sobie) i wywyższanie się nic tu nie daje.

– Ja nie pan, ja malczik, mnie Moskwa oczeń nrawista – odpowiedziałem na zaczepkę „a wy iz Polszy? Wot, pan!”, kiedy wieczorem mundurowy przyłapał mnie na głupocie robienia zdjęć ze schodów samej Łubianki (siedziby KGB!). I jako malczik byłem uratowany („pan” kojarzy im się jednoznacznie z kapitalistyczną kastą wyzyskiwaczy).

Stawiać się w Moskwie nie należy. Przyjaźnie znosiłem wszystkie milicyjne i wojskowe kontrole na ulicy, przy wejściu do metra lub w taksówce (codziennie minimum dwa razy; szukali terrorystów kaukaskich). W barze mlecznym Mu-Mu dzięki minie „na malczika” dostawałem najładniejsze blinczyki, kapkę więcej wódki i niepopękaną popielniczkę, gdyż jak wiemy, śniadanie zrasza się czystą i urozmaica papierosem. Udawałem, że wcale nie umarłem ze strachu na widok pistoletu, jakim pochwalił się kierowca dżipa, który na specjalne zamówienie zawiózł mnie do bani (rosyjskiej sauny).

A i tak podjadłem sobie sushi na vipowskiej imprezie moskiewskiego tygodnia mody, gdzie naoglądałem się bogaczy w biżuterii i różowych smokingach oraz nagich miotaczy ognia, skaczących po śniegu (to w tzw. części artystycznej, na dachu loftu nad rzeką Moskwą). Poza tym wpadłem do Dyskretnego Uroku Burżuazji, najmodniejszego pubu w mieście, gdzie piwo kosztowało 11 a nie 1011 złotych, jak fama o Moskwie w Polsce niesie.

– Do Moskwy, do Moskwy – wzdychały siostry u Czechowa. Spacery po Arbacie, czy też śladem Mistrza i Małgorzaty przerobiłem. Niebieściutki Dom Puszkina odwiedziłem. Willę cylindrową, autorstwa mego ulubionego Konstatnina Mielnikowa obfotografowałem.

Potem wróciłem do Warszawy i przez tydzień nie mogłem się uspokoić. Do Moskwy!

Ps. A Luda z hotelu? Zlitowała się, a następnego dnia, gdy dobrzy ludzie załatwili moje formalności, aż mnie wycałowała, soczyste printy szminką na policzku mym znacząc i oznajmiła, że mogę zostać skolko godna.

4 Komentarze

  1. balakier-style.blogspot.com
    2 października 2012

    Czytając przypomniały mi się moje służbowe podróże do Moskwy /lata 70-80/ i po powrocie przysięgi, że nigdy już tam na własne życzenie nie pojadę. Cięgle jednak mnie tam wysyłali, bo interesy firmy, w której pracowałam szły bardzo dobrze. Teraz po latach chętnie zobaczyłabym jak wygląda Moskwa i pewnie chętnie chciałabym do niej wracać. Świetnie opisałeś Michale te klimaty.

    Odpowiedz
  2. Karola
    3 października 2012

    Ja tez nie chciałam, ale od jakiegoś czasu Moskwa mnie nęci. Twój post zachęcil mnie jeszcze bardziej. Nawet Indie są spokojniejsze, a tu adrenalina, i flora bakteryjna podobna do naszej
    Pozdrawiam.
    Karola

    Odpowiedz
  3. michalzaczynski
    3 października 2012

    Jakie Indie? Moskwa! Do Moskwy, jak wzdychała Masza!

    Odpowiedz

Dodaj komentarz