„Mademoiselle C” – laurka Carine Roitfeld. Recenzja.
Czego dowiedzieliśmy się z filmu dokumentalnego „Mademoiselle C” o Carine Roitfeld? Że kocha modę. Oddycha modą. I że w ogóle jest modą. Niewiele więcej.
Dla niewtajemniczonych: Roitfeld szefowała paryskiemu „Vogue’owi”, żeby odejść po 10 latach (lub zostać wyrzuconą; rzekomo za złą prasę z powodu rozmaitych skandali lub za podejrzenia o potajemne wyniesienie pierwowzorów kolekcji Balenciagi) i założyć w Nowym Jorku własny magazyn „CR”.
Na swoim koncie ma współpracę m.in. z domami mody Gucci i Yves Saint Laurent oraz wiele znakomitych, często prowokacyjnych sesji zdjęciowych. Jest świetna. Z samego filmu trudno jednak dowiedzieć się czegoś więcej. Choć trwa on ponad półtorej godziny. Towarzyszymy bohaterce na planie sesji zdjęciowych, na imprezach i kolegiach redakcyjnych. W tle – znakomita ścieżka dźwiękowa, teoretycznie budująca napięcie, podkreślająca dramatyzm, prognozująca zwroty akcji. Tyle, że ani w tym filmie napięcia, ani dramatyzmu, ani akcji.
Otrzymujemy nudną laurkę, jaką wystawiła sobie Roitfeld, sypiąca jak z rękawa sentencjami w rodzaju: „Moda jest bardzo ważna, ale nie może być ważniejsza od człowieka”. Moda odmieniana jest tu zresztą nieustannie przez wszystkie przypadki. Ale nic z tego wynika. Nie dowiadujemy się, na czym polega fenomen Roitfeld. Jak budowała swoją karierę? Na ile istotna jest historia rodziny, która po wyjeździe z Rosji zasiliła zastępy paryskiej burżuazji? Jak wyglądało rozstanie z potężnym „Vogue’iem”? Uzyskujemy jedynie zapewnienia, że Roitfeld jest wyjątkowa. Głównie z ust samej bohaterki, choć przez film przewija się też cała lista sław – od Albera Elbaza z Lanvin przez Donatellę Versace po Annę dello Russo. Ale sprowadzeni są tu do roli klakierów. Jedynie Tom Ford pozwala sobie na rozwinięcie wątku, używając kilku zdań podrzędnie złożonych.
Swoją konstrukcją „Mademoiselle C” przypomina „Artystkę obecną”, film dokumentalny o Marinie Abramović (na sekundę pokazanej zresztą w filmie o Roitfeld, podczas balu w nowojorskim MET). Pierwszy ukazuje proces powstawania premierowego numeru „CR”, drugi – performance’u Abramović w Museum of Modern Art w Nowym Jorku. Ale na tym podobieństwa się kończą. „Artystka obecna” to przenikliwy portret człowieka, film wyjaśniający zarówno geniusz artystki, jak i całą sztukę współczesną i jej nierozerwalny związek z życiem codziennym. „Mademoiselle C” natomiast utwierdza widza w przekonaniu, że moda – przecież też sztuka współczesna – to niezrozumiała zabawa oderwanych od rzeczywistości indywiduów.
Lepiej – i dla filmu, i dla widza – byłoby, gdyby ten dokument powstał niemy. Dykteryjka Karla Lagerfelda o tym, że jego matka wyszła za mąż za mleczarza, by nie musieć karmić piersią to jednak trochę za mało, by słuchać całej tej paplaniny.
„Mademoiselle C” otworzyła trzecią edycję Warsaw Fashion Film Festival.
Fot. Carine Roitfeld (w środku): Dariusz Zieliński
6 Komentarze
Antonina
5 marca 2014Ciekawe. No, ale i tak pójdę, zobaczę.
michalzaczynski
6 marca 2014Proszę bardzo. Choć niezmiennie sugeruję zatyczki do uszu.
Amodna
7 marca 2014W staropolskiej literaturze taki zabieg nazywa się panegiryk. Autor dostawał za to dużo pieniędzy i miejsce na królewskim dworze.
Coś czuję, że producenci filmu(nie mam pojęcia kim są i czy sama Roitfeld maczała w produkcji palce)są teraz nowobogaccy.
michalzaczynski
7 marca 2014Wiem. Uznałem jednak, że może to zbyt trudne słowo, by dać je w tytule 🙂
Amodna
8 marca 2014Myślę jednak, że Pana czytelnicy są gotowi na erudycję, której mogą czasami nie podołać. Ale to największa zaleta Pana pisania. Nie, żebym kogoś… „panegirykowała”. 😉
beatiwo2012
11 marca 2014No cóż, bardzo często niewątpliwie doniosły wkład w rozwój konkretnej branży zostaje zniwelowany poprzez niepotrzebne słowa osób, których pracowitości i talentu nikt nie kwestionuje.To oni sami spychają swój wizerunek z piedestału.