Maciej Zień „Icons” – relacja z pokazu
Po turbulencjach ostatnich lat, pokaz najnowszej kolekcji był dla Macieja Zienia bodaj ostatnią szansą na pozostanie w czołówce polskich projektantów.
Żaden chyba projektant nie wywołał tylu emocji, co on. Mowa, oczywiście, o ubiegłorocznym pokazie kolekcji „Jestem”, zorganizowanym w kościele. Święte oburzenie we wszystkich możliwych mediach, z TVN-em, Polsatem i Rzeczpospolitą włącznie, sprawiło, że marka Zień znalazła się w tarapatach, a projektantowi groziła utrata dobrego wizerunku.
Zupełnie niesprawiedliwie zresztą. Zień zetknął się z cynizmem mediów, polegającym na podburzaniu przez nich tak zwanej opinii publicznej i bezrefleksyjnego bicia piany w momencie, gdy zaprezentował najlepszą kolekcję w swojej karierze. Tyle, że wybór miejsca na jej pokaz był nieuzasadniony, gdyż nie miała ona wiele wspólnego ani z sacrum, ani z profanum. Ot, całe „przestępstwo” projektanta. Bo jeśli marka Zień zasłużenie miałaby się zachwiać, to z powodu co najmniej trzech poprzednich, nieudanych kolekcji, w których projektant „eksperymentował” z casualem, basikiem i wszelkimi współczesnymi prądami mody, z którymi chyba nie jest mu po drodze.
Po zamieszaniu z „kościelnym” pokazem, Zień zniknął na ponad rok, zrezygnował z zaprezentowania kolekcji na obecną jesień i zimę, by wrócić z „Icons”. Zgodnie z zapowiedziami, miał być to powrót do korzeni. A więc do gwiazdorskich sukni, czerwonego dywanu i glamouru, z którym niegdyś był utożsamiany.
Ale powrotem do korzeni trudno „Icons” nazwać. Pomijając fakt, że dziedziniec stołecznego CSW średnio nadaje się na wielkie pokazy, a muzykę dobrano dość przypadkowo (wątłe „Oto ja” Kasi Kowalskiej na żywo w finale to nie najlepszy wybór; bardziej pasowałoby do nieśmiałego debiutanta niż starego wygi, który walczy o pozycję), to „Icons” jest zwyczajnie o niebo lepsze niż to, co Zień robił w przeszłości.
Choć znacznie bardziej zachowawcza i prostsza od „Jestem”, najnowsza kolekcja może robi wrażenie nawet na tych, którzy nie są entuzjastami tego rodzaju mody. To kolekcja dopracowana, różnorodna i przemyślana, z zaskakującymi rozwiązaniami. Nawet jeśli czasem to tylko detale, to dodają konkretnym modelom intrygującego, designerskiego sznytu.
Oparta o biel i czerń kolekcja, jednocześnie eteryczna, ale bardzo wyrazista, uzupełniona niebanalnymi, mocnymi dodatkami, przywołuje momentami echa Orientu. Wszak jej symbolem jest orchidea. Orient to raczej rodem z dawnego Hollywood niż z, powiedzmy, Konstantynopola, raczej z epoki secesji i art deco (laserowe grawerunki przypominające witraż są tego najlepszym dowodem) niż z czasów obecnych. Przede wszystkim zaś – wyraz tęsknoty za dawnym gustem, zastąpionym dziś przez sieciówki, bylejakość, a w najlepszym razie powtarzalność, bo „Icons” to kolekcja lekka, wielkomiejska i bezpretensjonalna. Nie tylko na wielkie okazje. Zaś spoiwem jej jest po prostu dobry gust. Czyli coś, z czym projektant przez lata był kojarzony, a najnowszą kolekcją w pełni na to określenie zasłużył.