Palcem po modzie. Historia upadku tygodnia mody w Warszawie.
Miał być pierwszym prawdziwym tygodniem mody w Polsce. Od czasów tego łódzkiego. A nawet się nie odbył. Jak i żaden inny (stołeczny) po nim. Dlaczego?
Przed nami kolejny maraton „wielkiej czwórki”. Czy raczej piątki. Dziś startują pokazy w Kopenhadze, za tydzień w Nowym Jorku, dalej Londyn, Mediolan, Paryż. Dlaczego na dołączenie do nich – nawet na dalszych pozycjach – nigdy nie miała szans Warszawa? Zwłaszcza że… mogła?
Cofnijmy się o siedem lat. Po fiasku tygodnia mody w Łodzi producenci Mercedes Benz Fashion Week Warsaw (bo tak brzmieć miała oficjalna nazwa imprezy) obiecali najlepszą modową imprezę, jaką Polska widziała. Tyle że nie zobaczyła, bo nagle, po miesiącach przygotowań, podziękowali zespołowi, wyrazili żal oraz… zaprosili za pół roku.
„Zdarzenia losowe”, usprawiedliwili decyzję o rezygnacji z imprezy. Anna Terej, dyrektorka niedoszłego wydarzenia, uściślała kilka dni później, że przyczyną były kłopoty zdrowotne producenta, Krzysztofa Ślusarza.
„To, oczywiście, bardzo przykre okoliczności. Przy całym szacunku i zrozumieniu dla nagłej choroby i życzeniach powrotu do zdrowia, owe tłumaczenie nie przekonuje. Przy tak zaawansowanych pracach nad fashion weekiem, dzieło mógł dokończyć bowiem zespół niedysponowanego producenta”, pisałem wówczas w artykule dla Fashion Post.
Co na to sam producent? – Rzeczywiście, moje dwa krótkie pobyty w szpitalu nie były jedynym powodem, dla którego wycofałem się z imprezy – mówił Krzysztof Ślusarz, znany z realizacji m.in. festiwalu Off Plus Camera.
– To moja wina. Ale było już bardzo późno, trzeba było podpisywać umowy z projektantami, sponsorami, dopinać wszelkie kwestie organizacyjne i finansowe. I kiedy w tym kluczowym momencie trafiłem do szpitala, uznałem, że nie mogę ponosić odpowiedzialności za imprezę, za co bardzo jest mi przykro.
Osoby pracujące przy fashion weeku nieoficjalnie zdradzały mi wprost: sytuacja producenta przerosła. Panował chaos, dał się odczuć brak znajomości realiów tej branży i jej warszawskiej specyfiki.
Poproszony o komentarz do tej opinii Krzysztof Ślusarz odpowiedział, że to tylko interpretacja. Przyznał jednak, że branża mody okazała się wyjątkowo stresogenna i wymagająca wiele zdrowia. Z tego też względu wiosenną edycję – o ile do niej by doszło – realizować miała już nowa ekipa. Jaka? Nie było wiadomo.
Dlaczego nie szukano jej od razu po oświadczeniu producenta? Próbowano, ale zabrakło czasu. Mimo gwarancji, jakie dawała marka Mercedesa, w środku wakacji nie potrafiono znaleźć nikogo, kto chciałby lub mógłby podjąć się tego wyzwania. Samych zaś poszukiwań nie można było przeciągać, choćby ze względu na ekipę remontową, która nie zdążyłaby przygotować gmachu Domu Słowa (– A byliśmy już na etapie wyboru kolorów ścian – wspominała Anna Terej), dawnych zakładów graficznych, gdzie impreza miała się odbyć.
A może po prostu nie było dla kogo jej robić? Czy organizatorzy mieli kim wypełnić czterdzieści planowanych pokazów? Spekulowano, że oprócz ogłoszonych oficjalnie marek UEG, Lous, Local Heroes i MSBHV (dziś pierwsze dwie nie istnieją, z trzeciej odeszła jej spiritus movens Areta Szpura, a czwarta z powodzeniem sprzedaje się za granicą) miał on problemy z przyciągnięciem innych, większych graczy.
Otóż… nie wiadomo.
De facto nie wiedzieli więc, na czym stoją. – Rzeczywiście, umowy mieliśmy podpisywać dość późno. Może zbyt późno. Nie wiem jednak, czy wcześniejszy termin byłby lepszy. To miała być dopiero pierwsza edycja i rynek mody miał nasze założenia zweryfikować – mówił Krzysztof Ślusarz.
Anna Terej przyznawała później, że ostatecznie pokazałoby się około 20 marek i projektantów. – Ale nawet gdyby miałoby ich być piętnaście, to i tak byłoby warto.
Z moich informacji wynikało, że gotowi byli MMC i Top Secret. Bardziej niż przychylna była Gosia Baczyńska. Większość jednak zastanawiała się, oglądała się nawzajem na siebie i rozważała udział z różnym stopniem prawdopodobieństwa.
Projektanci zwlekali, organizatorzy czekali. I koło się zamknęło. – Potwierdzam, że otrzymaliśmy propozycję obecności na Mercedes Benz Fashion Week. Prawdą też jest, że zainteresował nas pokaz otwarcia. Jednak imprezę odwołano przed ostatecznym podjęciem przez nas decyzji – informowała mnie Linda Czerniawska, wówczas menedżerka La Manii.
Chętny był Solar, choć marka zapewniała później, że wycofała się przed odwołaniem imprezy. Rozmowy prowadził też Simple. Mohito z kolei chciało jeszcze negocjować stawki.
Kilku projektantów czekało natomiast na efekt rozmów z ich sponsorami. Branża motoryzacyjna należała wtedy do nielicznej, która nadal wspierała polskich twórców. Ze zrozumiałych względów na imprezie swojego konkurenta, Mercedesa, jednak nie chciała się pokazywać. – Byłyśmy w trakcie rozmów z fashion weekiem, mamy jednak podpisaną umowę z Renaultem, w której zobowiązane jesteśmy do wyłączności branżowej. Ponieważ umowa z Renault wygasa z końcem września, czekałyśmy na odpowiedź, czy zostanie przedłużona. Długofalowe współprace z naszymi partnerami są bowiem dla nas priorytetem. W oczekiwaniu na tę odpowiedź odwołano Mercedes Benz Fashion Week Warsaw – mówiła mi Zuzanna Wachowiak z Bizuu.
Zapewne nie doszłoby do takich sytuacji, gdyby fashion week był dla projektantów darmowy. Ale – wzorem światowych imprez – był płatny. Nie ma w tym przecież nic złego i jest praktyką ogólnoświatową. Zachodni projektanci płacą ogromne sumy, aby być w oficjalnych kalendarzach fashion weeków.
Można założyć więc, że warszawska impreza okazała się po prostu zbyt droga. Czego organizatorzy nie byli chyba świadomi, kreśląc założenia fashion weeku. – Projektanci nie są przyzwyczajeni, by płacić – mówił wtedy Krzysztof Ślusarz.
Wszystko w zależności od dnia i godziny pokazu oraz skali marki. – Nikogo z nas, niezależnych projektantów, nie stać na takie opłaty – przyznawała Gosia Baczyńska. – I choć udział w imprezie miałam już nawet uwzględniony w swoim grafiku, na pewno nie mogłabym zapłacić kilkudziesięciu tysięcy – mówiła projektantka.
Tyle że i dla tych największych wysokość opłat była trudna do zaakceptowania. – Od was też chcieli 80 tysięcy? – pytałem Annę Waśko, wówczas z Mohito. – Nawet więcej – przyznawała. – Dlatego nie byliśmy pewni, czy zdecydujemy się na pokaz czy jakąś formę prezentacji lub współpracy. Albo na udział w kolejnej edycji.
Marki i projektanci wskazywali też na nieproporcjonalnie wysokie opłaty dodatkowe. Kolejne dziesiątki tysięcy projektant musiałby wydać na scenografię, casting modelek, zaproszenia, a nawet próby. Do tego rozbudowany system kar.
Oczywiście, takie zabezpieczenia są potrzebne. Z drugiej strony, projektantów zależnych od sponsorów (a ci przecież mogą się wycofać bez powodu i bez konsekwencji na dwa, trzy tygodnie przed imprezą, co w Polsce jest normą) owe zapisy mogły przerazić.
Uczciwie rzecz stawiając, w polskiej modzie nie było wtedy pieniędzy. Zresztą w wielu przypadkach – w tym z powodu pandemii, wojny w Ukrainie, inflacji, a przede wszystkim braku systemowego wsparcia tej branży przez państwo – nie ma ich nadal. Okazywane na zewnątrz dobre samopoczucie niezależnych projektantów zazwyczaj jest fasadowe.
Jedna z najbardziej cenionych projektantek, można rzec ulubienica dziennikarzy, mówiła mi wtedy, że zamierza całkowicie odejść z branży. Lata dokładania do interesu przechodzą jej w dekady i czuje, że nie ma już sił na szarpanie się z rzeczywistością. Ciągnie dalej, ale zyski czerpie spoza mody. Inny przyznawał mi, że utracił płynność finansową. Jego sytuacja była na tyle kiepska, że każdy sprzedany przez niego w Internecie drobiazg był powodem do świętowania.
Tym większą frustrację spowodował u niektórych projektantów fakt, że na koszty ich naraziło już samo odwołanie imprezy. – Producenci zachowali się skrajnie niepoważnie. Potwierdziliśmy przecież pokaz i mieliśmy już tylko dogadać szczegóły. Kupiliśmy tkaniny, umówiliśmy sponsorów, jeszcze tydzień wcześniej zapewniano nas, że pod koniec sierpnia ustalimy datę i godzinę pokazu – skarżył się jeden z projektantów, zastrzegając anonimowość.
Sporo funduszy i energii w niedoszły pokaz zdążyło zainwestować też Top Secret. – W sieciówce pracujemy w określonym rytmie. Projektujemy z rocznym wyprzedzeniem, na pół roku przed sezonem zlecamy produkcję. Potem sukcesywnie aktualizujemy ją o rzeczy must have, w oparciu o trendy, nagle modne kolory czy nadruki, i szyjemy w Polsce. Chcąc pokazać na Mercedesie całą, premierową kolekcję, siłą rzeczy musieliśmy zmienić tryb pracy. Zaangażowaliśmy w to pieniądze, a przede wszystkim ludzi, którzy czasem po nocach przygotowywali kolekcję. Wręcz ściągaliśmy projektantów czy konstruktorów z wakacji. Wiem, że ryzykowaliśmy, ale nie mieliśmy wyjścia, bo gdybyśmy czekali na podpisanie finalnej umowy, na zaprojektowanie i wyprodukowanie 60 sylwetek nie byłoby już czasu. Kiedy zaczęto nas zwodzić z podpisaniem stosowanych dokumentów, poczułam, że coś jest nie tak, ale było już za późno – opowiadała mi Zofia Berut, menedżerka Top Secret.
Szefowa niedoszłego Mercedes Benz Fashion Week Warsaw przyznała, że ma świadomość obecnych nastrojów panujących wśród projektantów.
– Jestem zdruzgotana i jest mi bardzo przykro. To także dla mnie wielki zawód, zwłaszcza, że byłam twarzą tej imprezy, gwarantowałam ją nazwiskiem i doświadczeniem, przecież praktycznie wymyśliłam ją. Odbywałam setki spotkań, przekonywałam branżę do tej imprezy, co nie było łatwe, zważywszy, że kłodą był Mercedes Benz Warsaw Fashion Weekend [dość nieudana impreza z ubiegłego roku – przyp. MZ] i byliśmy posądzani, że cokolwiek mamy z nią wspólnego. Póki co dochodzę do siebie, wiem jednak, że wszystkie rozmowy sprawie wiosennej edycji będę musiała prowadzić od nowa – mówiła Anna Terej.
Organizatorzy imprezy liczyli, że branża udzieli im kolejnego kredytu zaufania i zdecyduje się na udział w wiosennej, zrealizowanej z nowymi producentami edycji, w którą sami zresztą mocno wierzyli. Co o tym pomyśleli przedstawiciele marek, gdy ich spytałem?
– Nie ma mowy – odpowiedziała Zofia Berut z Top Secret. – W mojej opinii utopili tę imprezę. Ja już absolutnie, nawet kiedy będzie inny operator, w życiu nie będę rekomendowała udziału marki w tego typu wydarzeniu. To narażenie firmy na straty. Widać nie potrafimy w Polsce robić poważnej imprezy – konstatuje.
W podobnym tonie wypowiedziała się Anna Waśko z Mohito. – Powody, dla których odwołano imprezę nadal nie są dla nas zrozumiałe, nikt nie pofatygował się, by wyjaśnić sytuację, dlatego w najbliższym czasie na pewno nie podejmiemy żadnych rozmów. Owszem, Polska nie może być modową pustynią, dlatego w przyszłości może wrócimy do pomysłu pokazania się na tego typu imprezie, ale obawiam się, że żaden PR-owiec i brand menedżer nie przekona do tego swojego szefa, a tym bardziej zarządu – mówiła.
A reszta? Oficjalnie była wyrozumiała. Bez podawania nazwiska – już mniej.
– W Polsce? Zapomnij! – dodał topowy projektant; ten sam zresztą, który obiecywał organizatorom, że weźmie udział w imprezie.
Czy w 2023r. byłaby na to szansa? Wątpliwe. Nie wiadomo, komu byłoby ów fashion week robić. Upadły właściwie wszystkie lokalne, nie licząc Nadwiślańskiego (i tych związanych ze szkołami projektowania). Nie ostał się ogólnopolski, tj. KTW. Po pandemii miasto już weń nie zainwestowało.
– Wydarzenie mogę organizować od zaraz, jednak na to potrzebne jest wsparcie sponsorów, a ci w dobie wojny na Ukrainie i kryzysu są ostrożni – zamrażają finansowanie lub kierują środki na inne aktywności – mówi Anna Puślecka, współtwórczyni i dyrektor kreatywna KTW FW.
Nie ma instytucji, rad mody. Może pewnie i potrzeby. Ani w Łodzi ani w Warszawie bowiem zorganizowanie fashion weeku – po spektakularnym finale obu imprez – nie jest nawet tematem rozmów towarzyskich. Zapomniano, że coś takiego w ogóle mogłoby się odbyć.
Tekst powstał na podstawie mojego artykułu dla Fashion Post.
Fot: materiały prasowe Gosi Baczyńskiej, MISBHV, Duane Mendes i Michael Lee/ Unsplash.
Słuchajcie moich podcastów <TU>, komentarze czytajcie na Facebooku <KLIK>, a ładne rzeczy, ładne miejsca i ładne stories oglądajcie na Instagramie <KLIK>.