Sztuka kompromisu. Rozmowa z Dawidem Tomaszewskim

Moda | 11 września 2017 | Brak komentarzy

Nie znoszę widoku tandetnie wykonanych rzeczy z sieciówek, wyprzedaży co trzy miesiące, reklamowego jazgotu, bylejakości i braku respektu dla środowiska. Powinniśmy wrócić do czasów, gdy moda była czymś szanowanym, a nie szmatą, którą się wyrzuca niemal zaraz po zakupie, bo się rozpadła – mówi Dawid Tomaszewski.

DT_Portrait_High_Res

Znałeś wcześniej Patrizię Aryton?

Kojarzyłem, bo moja mama jest ich wierną klientką. Szczegółów działalności marki i jej historii jednak nie znałem. Opowiedziała mi o niej Partycja (Cierocka, obecną szefową firmy – przyp. MZ), podczas naszego pierwszego spotkania w Berlinie około półtora roku temu. Przyjechała do mojego atelier, pokazałem jej kilka kolekcji, które  – jak się okazało – dobrze znała choćby z twojego bloga, porozmawialiśmy trochę o tym, jak pracuję i…

I?

I z reakcji wywnioskowałem, że jej się spodobało (śmiech). Myślę, że dobrze się zrozumieliśmy, bo po relatywnie krótkiej – jak myślę z perspektywy czasu – wymianie mejli przygotowałem parę próbnych szkiców, zawiozłem je do siedziby Patrizii Aryton i zaczęliśmy współpracę. Choć najpierw dokładnie zwiedziłem firmę. Lubię wiedzieć, jak takie przedsiębiorstwa są zorganizowane i zarządzane.

Były obawy?

Nie wiedziałem, jakie są oczekiwania i do jakiego stopnia Patrizia Aryton jest otwarta na zmiany i nowy wizerunek.  Oraz ile własnych, typowych dla moich kolekcji pomysłów czy rozwiązań będę mógł w kolekcji dla tej marki przemycić. Ale znalazłem dużo zrozumienia. Sam też mogłem wiele się nauczyć, bo przecież moja firma, w porównaniu z Patrizią Aryton, jest malutka. Tu robiliśmy krój, odszywaliśmy go z surówki, by trzy godziny później odszyć już z konkretnego materiału. U mnie byłoby to niemożliwe, bo te procesy są znacznie dłuższe. A reszta to już drobiazgi. Chciałem, na przykład, zastosować olbrzymie, długie rozporki w płaszczach. Rozumiem jednak, że  Polsce patrzy się na to trochę jak na ekstrawagancję, bo kobiety potrzebują, czy raczej lubią, zapinać płaszcze na guziki. W dodatku nie na jeden, na jaki zapiąłbym go ja, lecz na trzy. Ot, lokalne preferencje, których nie znałem.

Żałujesz, że nie trafiły do produkcji?

Niektóre trafiły! Osiągnęliśmy kompromis i będą w sprzedaży za granicą. Podobnie poszalałem też z aksamitami, niektóre nie znalazły się ostatecznie do kolekcji, by wspomnieć o aksamitnym czerwonym garniturze. Mam w domu jego sample: w Berlinie jest rozchwytywany. Domyślam się jednak, że to niełatwy materiał. Podobnie też w Polsce lubi się zaszewki. Ja ich nie stosuję, dlatego wprowadziliśmy taki krój marynarek, by nie były one potrzebne. Zmodyfikowałem również kilka innych swoich „rozpoznawczych” krojów, tyle że w innym kolorze i z innych tkanin. Po przełożeniu mojej wizji na język Patrizii Arytonu wyszło to świetnie. Zwłaszcza że marka ma dostęp do obłędnych materiałów. Poprosiłem nawet Patrycję, by dała mi kontakty do produkujących je manufaktur, bo sam przy własnych, autorskich kolekcjach też chciałbym z nimi ściśle współpracować. To najlepsi producenci z Włoch czy Francji.

170528_ARYTON_0407 170528_ARYTON_0209 (1)

Póki co, jak słyszałem, zająłeś się kolekcją dla Patrizii Aryton na kolejny sezon.

Pojawi się sporo typowych dla mnie draperii, parę garniturów, trencz… Więcej na razie nie zdradzę. Zwłaszcza, że żyjemy pierwszą kolekcją. Wziąłem ją do showroomu i widzę, że cieszy się zainteresowaniem. Będzie dostępna między innymi w berlińskim KaDeWe, w Monachium, w austriackiej Bregencji, ale też – na przykład – w Stanach Zjednoczonych, bo jeden sklep z Los Angeles zamówił z niej dzianiny. Spełnienie marzeń, prawda?

Zdaje się, że zawsze miałeś odwagę je spełniać?

Rzeczywiście. W wieku 19 lat, z maturą w kieszeni, wyjechałem do Londynu. Cztery semestry studiowałem na London College of Fashion, potem przeniosłem się do Berlina. Choć precyzyjniej byłoby powiedzieć, że tylko po to, by do tego Berlina wracać.  Dwa lata pracowałem przecież dla Comme des Garcons: półtora roku w Japonii i pół w Paryżu. Dla Rei (Kawakubo, założycielki marki – przyp. MZ) jako asystent projektanta tworzyłem zarówno ubrania z głównej linii, jak i rozbudowywałem submarkę Play CdG. Otwierałem z nimi butiki, zarówno Dover Street Market w Londynie, jak i Corso Como w Seulu. Zajmowałem się właściwie wszystkim – od projektowania i rozwoju marki przez, powiedzmy, drapowanie tkanin czy testowanie materiałów. Jeździłem też do Bostonu, bo przez siedem miesięcy pracowałem nad mini kolekcją ubrań dla Reeboka. Dawne czasy, dziesięć lat temu…

Za to jakie imponujące początki!

Nie, początki to były u Alexisa Mabille’a i Soni Rykiel – moje pierwsze praktyki. Praca w showroomie, organizacja biura, ale i sprzątanie. Zawsze pasjonowało mnie funkcjonowanie firm odzieżowych, dlatego chętnie robiłem wszystko czy raczej cokolwiek, byle tylko moc podpatrywać, jak działają domy mody. W każdym możliwym aspekcie, bo załapałem się też, na przykład, na dwa tygodnie najbardziej gorączkowych przygotowań do pokazu Givenchy. Owszem, byłem jedną z jakichś pięćdziesięciu osób, które pracowały przy tym wydarzeniu, ale i tak każda z takich „fuch” była dla mnie fantastyczną okazją do podpatrywania tych najlepszych.

Mimo to wybrałeś Berlin.

Mam tu gdzie wracać. Tu jest mój dom. Mieszkam obok jeziora, a bliskość wody i możliwość żeglowania jest dla mnie, urodzonego w Gdańsku, rzeczą wyjątkowo ważną. I w jakimś sensie symboliczną. Ale nie tylko to. Całkiem niedawno okazało się że cała rodzina ze strony mojego ojca pochodzi właśnie z okolic Berlina, więc tu są moje korzenie. W Berlinie lubię jednak przede wszystkim to, że jest anonimowy. Tu można żyć tak, jak się chce. Miasto jest otwarte: na młodych ludzi, na nowych ludzi, na innych ludzi. Nie stoi w miejscu, jak powiedzmy Paryż, tylko ciągle się zmienia. No i można w nim – i obok, bo przecież nieopodal Berlina narodził się Bauhaus, który także i mnie ukształtował estetycznie – oglądać mnóstwo ciekawej architektury i świetnej sztuki, która jest moją pasją.

Stolica Niemiec jest jednak mocno hipsterska, Ty zaś, sądząc choćby po Twoich kolekcjach, już niekoniecznie.

Ale ta „hipsterskość” się przydaje. Pociągnęła bowiem za sobą m.in. renesans popularności samej mody w Berlinie. I choć sam mieszkam w poukładanym Charlottenburgu, gdzie mam też atelier, przyjaciół i ulubione miejsca, to z ciekawością zaglądam do dzielnic bardziej, nazwijmy to, alternatywnych. Sam w sumie taki byłem, bo początkowo robiłem kolekcje składające się z zaledwie pięciu looków.

Świat niemieckiej mody szybko cię docenił?

Tak, tu miałem możliwość kształcenia się, by w krótkim czasie zostać objęty rodzajem mecenatu przez „Vogue’a”, który mocno mnie promował i Berliner Mode Salon, skupiającego i propagującego najlepszy niemiecki design. I tu też jest silny opór przeciw szybkiej modzie.

Nie lubisz jej?

Nie cierpię. Fast fashion mnie przeraża i staram się ją omijać, jak tylko mogę. Nie znoszę widoku tandetnie wykonanych rzeczy z sieciówek, wyprzedaży co trzy miesiące, reklamowego jazgotu, bylejakości i braku respektu dla środowiska. Powinniśmy wrócić do czasów, gdy moda była czymś szanowanym, a nie szmatą, którą się wyrzuca niemal zaraz po zakupie, bo się rozpadła.

Zgadzam się. Wtedy jednak znów niewielu będzie stać na modne ubrania.

To kup mało, a dobrze. Ja zresztą widzę, że ludzie szukają czegoś nowego; doceniają, gdy rzeczy powstają starannie i w swoim, nie tak zawrotnym, tempie. I takich ubrań się nie wyrzuca. A czasem na stałe zapisują się w historii, by wspomnieć o dokonaniach wielkich krawców.

Masz swoich ulubionych?

Zawsze podziwiałem Cristobala Balenciagę i do dziś czerpię z jego kolekcji z lat 50. Lubię też estetykę Givenchy’ego. Z czasów współczesnych zaś podobały mi się projekty haute couture Rafa Simonsa dla Diora, no i niezmiennie mam atencję dla tak klasycznych marek, jak Hermes. Prywatnie zaś jedynym z projektantów, u którego kupuję część swojej garderoby jest Haider Ackermann. Wolę jednak na co innego wydawać pieniądze. Choćby na sztukę. Może to zabrzmi trochę górnolotnie, ale moje życie naprawdę składa się z niej niemal w stu procentach.

Rzeczywiście, górnolotnie. A z mody nie?

Zważywszy że nieustannie korzystam ze sztuki w projektowaniu, to można powiedzieć, że na jedno wychodzi. W samej kolekcji dla Patrizii Aryton znajdziesz przecież choćby „malowane” wzory nawiązujące do abstrakcjonisty Gerharda Richtera. Sztuka to moja największa pasja. Zbieram, na przykład, fotografię.

Jaki kierunek? Raczej Diane Arbus czy Helmut Newton?

Zdecydowanie wolę Arbus! Inwestuję i wspieram młodych artystów, choć posiadam też całkiem spore zbiory fotografii chińskiej i japońskiej z lat 50. i 60. Ale fotografia to tylko jedna z wielu dziedzin sztuki, która mnie fascynuje. Lubię też nowoczesną rzeźbę i instalacje, na przykład Anisha Kapoora czy Olafura Eliassona.

Oni akurat są już wystarczająco wypromowani.

Tak, sam znam osobiście kilka osób, które mają coś ich autorstwa! Za to chadzam do siedziby Eliassona w Berlinie.

Pooglądać dzieła?

A wiesz, że nie tylko? Zaglądam również do znajdującej się tam kantyny. Eliasson pasjonuje się kuchnią, wydał książkę o gotowaniu, ma też świetnych kucharzy. Uwielbiam tam jadać.

Sztuka zatem karmi cię nawet w sensie dosłownym?

Czy to nie wspaniałe?

***

Rozmowa została opublikowana w trzecim numerze Magazynu Patrizii Aryton, dostępnym od dziś w salonach marki.

170528_ARYTON_1040 170528_ARYTON_0908 170528_ARYTON_0792 170528_ARYTON_0784 170528_ARYTON_0637 170528_ARYTON_0962 170528_ARYTON_0502 170528_ARYTON_0291

Sesja:

Modelka: Natalia Siódmiak

Fotograf: Magdalena Łuniewska

Stylizacje: Anna Poniewierska

Makijaż: Marianna Yurkiewicz

Fryzury: Kacper Rączkowski

 

Dodaj komentarz