Ten niepokojący unisex
Nadal wzbudza emocje, choć towarzyszy nam od dziesiątek lat. W tym pewnie także tkwi jego siła. Uniseks, bez względu jak niepokojąco brzmi w uszach konserwatystów, to już klasyka mody.
Jego definicja jest prosta: to ubrania przeznaczone dla obu płci. Na przestrzeni lat różniła się tylko idea, jaka im przyświecała. Dziś to synonim pragmatyzmu: wygody, praktyczności i funkcjonalności. Rzeczy, w których chodzimy na codzień i które najczęściej kupujemy – czy będą to casualowe T-shirty, trampki i bluzy, czy oversize’owe koszule i płaszcze – unisexowe są przecież z samego swego charakteru. Pomysł, by oferować utrzymane w duchu unisex całe kolekcje wydaje się więc zupełnie zrozumiały.
Do tego moda unisex to element naturalnego progresu cywilizacyjnego, gdzie każdy może nosić to, na co ma ochotę i każdy czuje się – lub przynajmniej powinien się czuć – równy. No i ukłon w stronę zrównoważonego rozwoju: bo mniej wzorów, zatem mniejsza produkcja, a większa szansa na znalezienie nabywcy: jeśli nie kupi mężczyzna, to może kupi kobieta. I odwrotnie.
Historycznie jednak rzecz biorąc, próby zacierania różnic w stroju damskim i męskim łączyły się z walką ze skostniałym ładem i z narzuconymi rolami społecznymi. Od jakichś stu lat.
Nie licząc przedwojennego jeszcze stylu „chłopczycy” i androgyniczności mody lat 30. (Marlena Dietrich, nosząc smokingi, mawiała: „nie noszę ich dla sensacji; po prostu myślę, że to w nich wyglądam najatrakcyjniej”, a i z grubsza rzecz ujmując aż do XIX wieku różnice w modzie męskiej i damskiej nie były znowuż takie radykalne), unisexowa była przecież kosmiczna moda Andre Courregesa, Pierre’a Cardina i Paco Rabanne’a z lat 60. Graficzna, nierzadko z nowoczesnych, jak się wówczas wydawało, tkanin niekojarzących się z ubraniami dla konkretnej płci, o identycznych dla obu płci krojach.
Swoje zrobił też Rudi Gernreich, wynalazca monokini czy uniseksowych stringów i autor mocno unisexowych kostiumów teatralnych i filmowych
oraz, oczywiście, Yves Saint Laurent. W 1966 roku zaprezentował smoking dla kobiet, by w następnych latach bawić się kolejnymi jego odmianami. Dzięki niemu spodnie na stałe trafiły do damskiej garderoby.
Nie bez oporów. Weźmy reakcję PRL-owskich tygodników, na przykład, „Kobiety i Życia”, które pouczały, że spodnie można nosić „nie na każdą okazję, nie na każdą figurę, nie wbrew mężowi”, jak pisałem w tekście dla „Vogue”. Oznaczało to dokładanie, że nie do biura czy na wyjście wieczorne i tylko dla superszczupłych.
W kwestii mężów zaś – wg ówczesnych ankiet na spodnie pozwoliłby żonie tylko co drugi. Reszcie „odbierało się w ten sposób przyjemność patrzenia na ładne nogi”.
Uniseks była też moda hippisowska początku lat 70. „Spodnie dla dziewczyn, długie włosy dla chłopaków, poncza dla wszystkich”, jak podsumował periodyk „The Atlantic”. Ortodoksyjni hipisi od hipisek różnili się – z zewnątrz – jedynie brodą. Plus David Bowie, klasa sama w sobie (patrz: okładka „The Man Who Sold The World” czy „Hunky Dory”).
Czemu akurat wtedy?. Urodzeni po II wojnie światowej baby boomers buntowali się przeciw konserwatyzmowi obyczajowemu lat 50. (Elvis używał tuszu do rzęs i szminki, ale to raczej wyjątek potwierdzający regułę), czego jednym z przejawów było odrzucenie ścisłego podziału ról wg płci. Cukierkowe kolory sukienek pań domu z amerykańskich filmów, nakładających obiad na talerz z chwilą, gdy otwierający drzwi mąż wykrzykuje „honey I’m home” (klasyka, do zobaczenia w każdym filmie z tego okresu) dziś mogą wzbudzać sympatię – jak to gadżet retro. Wówczas jednak doprowadzały młodzież do szału, a przez młode kobiety traktowane były jako forma opresji.
Do wyraźnego podkreślania różnic płci wrócono w latach 80. Konserwatywnych jeśli przyjrzeć się rządom Reagana w USA czy Margaret Thatcher na Wyspach.
Jednocześnie jednak wyłamywał się choćby damski power dressing, który mocno czerpał ze stroju męskiego, a jego nieodzownym elementem była marynarka z szerokimi ramionami, nadająca kobiecej sylwetce męskie kształty. Dziś brzmi to absurdalnie, ale wówczas wierzono, że tylko takim strojem kobieta zbuduje swój autorytet w korporacji. Alexis z „Dynastii” jest w tym kontekście przywoływana aż do znudzenia, ale to dobry przykład.
W latach 80. do głosu doszła też japońska fala kreatorów proponujących stroje na jedną sylwetkę – nie budząca zdziwienia w kontekście niewielkich różnic w posturze Japonek i Japończyków.
Trend na uniseks, jak zauważa dalej „The Atlanic”, może i uczynił damskie ubrania bardziej męskimi, ale nigdy nie sprawił, że kobiety stały się mniej kobiece. Z kolei próby sfeminizowania męskiego wyglądu przynosiły krótkotrwałe efekty.
Nie sposób, naturalnie, zapomnieć o pociągniętej maskarą i przypudrowanej estetyce new romantic, androgyniczności Boya George’a czy Dead or Alive, powstałej w kontrze do wspomnianego konserwatyzmu, tj. nieznośnej pruderii, konsumpcjonizmu i kapitalizmu w wersji hard.
Od lat 90. jednak zacieranie różnic płci w modzie znów zdecydowanie przybrało na sile (Kurt Cobain z Nirvany w podomkach i kieckach balowych, szał na unisexową bieliznę: pamiętamy!),
wraz ze stopniową emancypacją mniejszości seksualnych, feminizmem i ogólnie, lewicowymi, wolnościowymi nastrojami. I – mniej lub bardziej nagłaśniany medialnie czy wykorzystywany marketingowo – trwa do dziś.
Pięć lat temu hasłem – kluczem dodatkowo stało się agender. Ubrania nie tyle dla obu płci, ile w ogóle płeć ignorujące. Specjalne miejsce na modę poza płcią wydzieliły zarówno sklepy online jak i te tradycyjne, by wspomnieć choćby o londyńskim domu towarowym Selfridges. Obok Haidera Ackermanna czy Garetha Pugha trafiły do niej również ubrania polskiej – od dłuższego już czasu w stanie zawieszenia – marki UEG.
Dziś ta neutralność płciowa na tyle się opatrzyła, że nie potrzebuje specjalnej przestrzeni. Obecnie to właśnie moda bez podziału na płci jest tą najbardziej pożądaną i wpływową (patrz Gucci),
marki pokroju Burberry’ego czy Balenciagi robią wspólne pokazy linii damskiej i męskiej, trendsetterami są Jaden Smith czy Young Thug, a neutralne płciowo kolekcje wyróżniają się podczas konkursów mody, gal dyplomowych uczelni czy oferty popularnych marek (patrz: Reserved).
I słusznie. Na tym też powinna polegać moda – być wolna od ocen i służyć indywidualnemu wyrażaniu siebie.
To zresztą logiczne. Ubiór nie podkreśla już statusu majątkowego (mogą czynić to marki ubrań, ale nie jego krój czy zdobność; poza tym w czasach demokratycznej mody także wielu zamożnych nosi rzeczy z sieciówek) ani społecznego i przynależności do konkretnych klas. Czemu zatem tak uparcie miałby trzymać się konkretnej płci?
Jak w „Orlandzie” pisała Virginia Woolf, to nie my nosimy ubrania, lecz ubrania noszą nas.
Zdjęcia: Stanisław Boniecki/ stylizacja: Gosia Białobrzycka/ makijaż i włosy: Emil Zed (oboje Van Dorsen Artists). Modelki: Zosia Cychol (Milk) i Zoey Lee (letitgomgmt). Modele: Staś Zienkiewicz (Uncover Models) i Paul Ferens (letitgomgmt). Partnerem wpisu jest Reserved.