O co chodzi z tą całą Taylor Swift?
„Powstała nawet nauka zwana swiftologią, praktykowana na prestiżowych uniwersytetach jak Harvard czy Cambridge”, mówi mi Karolina Sulej, antropolożka kultury i autorka książki o piosenkarce, która dziś rozpoczyna trzydniową koncertową rezydencję w Warszawie.
Nie rozumiecie fenomenu Taylor Swift? OK. Po prawdzie, ja też nie rozumiałem. Dlatego spytałem o nią specjalistkę i Swiftie, czyli jej fankę, w jednej osobie.
Co pociąga cię w Taylor Swift? Czemu ona i czemu od razu pisać o niej książkę?
Dorastałam słuchając kobiet, które objaśniały mi świat, a na pewno świat emocji. Były tam zarówno Fiona Apple, PJ Harvey czy Bjork, ale i gwiazdki pop, jak Britney Spears czy Christina Aguilera. Lubiłam też girls bandy: Spice Girls i All Saints.
Generalnie byłam zaciekawiona, kiedy za mikrofon chwytała kobieta i chciała mi opowiedzieć coś o swojej miłości, o stracie, żalu. Sprawiało mi to frajdę i długo stanowiło wentyl dla moich własnych emocji i doświadczeń. Był to rytuał z przyjaciółkami: słuchania, wspólnego śpiewania, przegadywania, nagrywania sobie kaset, składanek.
Kiedy zostałam recenzentką muzyczną jako 19-20-latka, myślałam, że będę pisać właśnie o takich kobietach i że zawodowo zajmę się analizą popu.
Ale wtedy nie było to dobrze widziane. To były czasy serwisu Pitchfork, w Polsce Porcysu. I pisało się raczej o zespołach niszowych, językiem jak najmniej komunikatywnym, mam wrażenie.
Taylor pozostawała moją prywatną pieśniarką o emocjach. Potem dołączyły też inne kobiety, takie jak Lana Del Rey. Ale byłam przywiązana do Taylor jako do tekściarki. I od początku to, co mi się najbardziej w niej spodobało, to teksty, które wydawały mi się bardzo sprytne, bardzo samoświadome. I ta jej sztuka pakowania w lapidarny hit radiowy wielu kontekstów i cytatów.
O Taylor pisałam felietony. Wypowiadałam się w nich o niej jako o fenomenie i o społecznym zjawisku takim jak #girlboss – o kobietach samodzielnych, samoświadomych, robiących własne biznesy, osiągających sukces pisany szminką. Na dłuższą opowieść nie było jednak okazji. Aż doszłam do wniosku, że chciałabym powiedzieć szerzej o tym, jakie pisze teksty, pokazać, że przede wszystkim jest tekściarką i że z potrzeby opowiadania o emocjach wzięła się jej kariera. I że ona od 16 roku życia po dziś dzień, cały czas robi to samo, powtarza ten sam rytuał: w pisaniu piosenek przepracowuje emocje. Trochę jak John Didion, reporterka, amerykańska eseistka, która mówiła, że nie potrafi zrozumieć tego, co czuje, ani tego, co myśli, dopóki tego nie napisze. Taylor ma podobnie, przynajmniej tak deklaruje w wywiadach.
I Taylor tym przepracowywaniem się z nami dzieli, a jej autentyczność przez te kolejne lata trwała i zamieniała się konsekwentnie w hity.
Taylor jest popularna, jednocześnie polaryzuje opinię publiczną.
Tak miało wiele gwiazd muzyki wcześniej, m.in. Madonna, która również musiała nagrać kilka płyt, żeby zyskać uznanie krytyków, a potem uwagę akademików.
W tym momencie Taylor ma też jedno i drugie, to znaczy i krytyków i akademików. Do tego stopnia, że w humanistyce powstała cała nauka zwana swiftologią, praktykowana na prestiżowych uniwersytetach jak Harvard czy Cambridge. Ale napisałam tę książkę także dlatego, że Taylor jest już nie tylko gwiazdą muzyki, ale szerszym zjawiskiem, które moim zdaniem jest charakterystyczne dla dzisiejszych czasów z różnych względów.
Wykreowała własne uniwersum, z kostiumami, rytuałami, choćby bransoletkami przyjaźni i odpowiednimi strojami noszonymi przez armię fanek, tj. Swifties. Ona wchodzi z nimi w dialog, daje im różnego rodzaju zagadki do rozwiązania; oni z kolei wymyślają dla niej różne niespodzianki, także na koncertach, tworząc niemalże kibicowskie oprawy, czyniąc trybuny miejscem wyznań miłości do Taylor. Owszem, są różni i dzielą się na grupy, ale są niezwykle sprawczy i stanową wręcz polityczną siłę. Swifties udało się, na przykład, zmienić prawo w Stanach dotyczące ochrony danych i wizerunków gwiazd, kiedy Taylor została wykorzystana jako „surowiec” do tworzenia pornografii.
Swifties obronili też Taylor przed naciskiem ze strony wytwórni, by ta sprzedała swoje prawa autorskie. Wzmocniona swoimi fanami postanowiła nagrać swoje dawne albumy od początku, na nowo, co stanowiło precedens. I wbrew chłodnym czasem recenzjom zdobywa szczyty list przebojów, bo fanów średnio interesuje czy płyta jest dobra czy nie – oni chcą jej wrażliwości i jej historii niezależnie od poziomu albumu, jaki aktualnie wydaje.
Taylor jest bardzo inteligentną artystką, która potrafi pisać piosenki na co najmniej trzy różne sposoby. Pierwszy sposób nazywa „pisaniem wiecznego pióra” i jest to komponowanie piosenek i pisanie tekstów na podstawie dziennikowych notatek. Drugi sposób to „pisanie brokatowym długopisem”. Są to satyry, utwory ironiczne, biorące w nawias różne rzeczy, w tym samą siebie. A trzeci sposób to utwory stylizowane: ,„kostiumowe” piosenki, które czerpią z dawnych stylów języka czy utworów, które zyskały już status klasyki. Co nie dziwi, bo twórczość Taylor pełna jest odwołań do kultury i literatury amerykańskiej.
To też mnie fascynuje w jej twórczości, że nagle w prostej piosence pop, która leci w radiu, znajdują się odwołania do Sylvii Plath, Emily Dickinson, Ernesta Hemingwaya, angielskich poetów i jezior, gotycyzmów amerykańskich. I to wszystko się miesza z postaciami z popkultury jak Piotruś Pan, Alicja z Krainy Czarów i gdzieś w tym wszystkim jeszcze jest amerykańska whisky i moda.
I też fascynujące jest dla mnie to, że ta amerykańska artystka jest czytelna i słuchana w krajach, które często nie mają wielkiego szacunku do kultury amerykańskiej, jak chociażby w Pakistanie, w Tajlandii, w Bangladeszu, Emiratach czy w Brazylii. Ciężko znaleźć miejsce, gdzie nie ma Swifties.
I to jest ciekawe, bo to oznacza, że ten przekaz dotyka jakiejś globalnej potrzeby: że wszyscy jesteśmy złaknieni mówienia o uczuciach i relacjach. Czyli tego, że wkroczyliśmy w kulturę terapeutyczną z jednej strony, w której dużo czytamy o tym, jak mamy czuć, rozwijać się, że analizowanie tego przestało być wstydliwe i zarezerwowane dla pensjonarek. A z drugiej strony też, że potrzebujemy takiej bezpiecznej strefy, którą tworzy ujmująca nas ciepłą, swojską postawą dziewczyny z sąsiedztwa Taylor, gdzie znajdziemy serdeczność, otwartość na drugiego człowieka, poczucie bezpieczeństwa.
Jesteś antropolożką mody. Jak przez ten pryzmat postrzegasz Taylor?
Jest świetna w tworzeniu wizerunku. W ogóle w tworzeniu opowieści estetycznej o swojej muzyce, o kolejnych płytach. Tworzy stylizowane persony, jakieś nastroje tego, co chce powiedzieć i moda jest jednym z języków, którym się posługuje, żeby te światy, żeby te kolejne wcielenia tworzyć, które nazywa erami. I niewątpliwie Taylor posługuje się modą jako zestawem kostiumów, które są jej potrzebne Gdy ubiera się na galę, czy na sesje do albumów, to ma na sobie właśnie te kostiumy do określonych opowieści.
Nie są to ubrania modne. Na co dzień ubiera się, powiedziałabym, dosyć pospolicie. Ma gust bardzo klasyczny, lubi wiecznie modne evergreeny (o jej ulubionym modelu New Balance przeczytasz w moim tekście TU) i przez lata tylko je delikatnie aktualizuje, zmienia. Ale to są zawsze wariacje na temat krótkiej spódniczki, na temat krótkich dżinsów, na temat mokasynów czy tenisówek. Do tego zawsze podobne fryzury, rozpuszczone włosy, kucyki. Ma styl, który z łatwością można naśladować w tańszej wersji i ta dziewczęcość jest raczej taką cechą charakterystyczną dla tego, co ona pokazuje o sobie prywatnie.
Nie wstydzi się pokazywać siebie w wersji domowej, dziewczęcej – chodzi w papuciach, w za dużych pidżamach, ma kotki, które sobie głaszcze. Nie jest to posągowa diwa w rodzaju Beyonce, tylko dostępna osoba, coś jak twoja siostra czy przyjaciółka.
Jest coś, co w twojej idolce cię irytuje?
Na pewno fakt, że jej trasa szkodzi środowisku (więcej o tym przeczytasz TU – przyp. MZ). Nie wiem, czy to wybór managementu, czy jej po prostu jest wszystko jedno, bo trasa musi się odbyć. Inna rzecz, że rzeczywiście ta trasa była oczekiwana i gdyby się nie odbyła, byłby wielki żal. A nie da się jej inaczej zrobić niż tymi odrzutowcami, bo po prostu jest to efektywne, szybkie i Taylor jest bezpieczna.
Ale niewątpliwie irytuje mnie fakt, że się nie odnosi w ogóle do kwestii środowiska. Oczywiście chciałabym, żeby celebryci się angażowali w istotne kwestie społeczne, żeby robili to świadomie i odpowiedzialnie. I owszem,
nieraz wypowiadała się politycznie, cały czas też angażuje się w działalność charytatywną. W każdym mieście, w którym koncertuje, zostawia ogromne sumy dla banków żywności. Poczekajmy więc jeszcze może z ocenianiem jej dokonań tudzież ze skreślaniem jej.
Irytuje mnie też, że momentami jest królową kapitalizmu, że za dużo produkuje rzeczy. Jakość tego merchandise’u znacząco spadła w ostatnich latach. Wiele osób z grupy Swifties mówiło, że jeszcze w czasach płyty „Reputation”, czyli w 2018 roku, jej bluzy czy koszulki były świetnej jakości, czego nie można powiedzieć o gadżetach towarzyszących ostatniemu jej albumowi.
Moja koszulka praktycznie sprała się po jednym praniu, więc jest to wykorzystywanie swiftowego, fanowskiego „głodu”, a ubrania te nie są jakościowe. Nie chciałabym, żeby jedna z moich ulubionych wokalistek była częścią szybkiej mody.
Wybierasz się na jej koncert?
Jasne! Drugiego dnia. Na płytę, bo chcę mieć pełnie doświadczenie, będę też pisać reportaż dla magazynu „Mint” z tego, co się w Warszawie dzieje. Chciałabym równie mocno oglądać Taylor, jak i jej fanów – trochę jako swiftolożka, trochę jako swifty.
A czego moglibyśmy nauczyć się od Taylor Swift, ale tak, by korzystać z tego na co dzień?
Praktyki przyglądania się swoim emocjom, prowadzenia dziennika czy pamiętnika. Ja w ogóle jestem wielką zwolenniczką takiej praktyki, prowadzę nawet warsztaty z „dziennikowania” i będę znów to robić jesienią.
I w ogóle „dziennikować” można na różne sposoby, niekoniecznie pisząc wspomnienia dnia. Można robić kolaż, można pisać piosenkę, wiersz, korzystać ze swojego zasobu refleksji. Swifty są szalenie twórczymi ludźmi i nie boją się tego dziecka w sobie pokazywać i z tej wyobraźni korzystać, jeśli chodzi o stroje, okazywanie emocji, bycie razem. Wydaje mi się to szalenie twórczą, fajną emocją.
To brzmi archaicznie, ale życzliwość, serdeczność to naprawdę są wartości, które wszystkim by się przydały. Nie bójmy się być radosnymi, nie bójmy się tworzyć czegoś tylko na własny użytek. Chodzi przecież o to, by życie było fajniejsze, bardziej zdobne i przeżywane tak, jak chcemy.
Książka „Era Taylor Swift” Karoliny Sulej ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B.
Fot: Jovan Vasiljević i Omid Armin/ Unsplash
Słuchaj moich podcastów <TU>, komentarze czytaj na Facebooku <KLIK>, a ładne rzeczy, ładne miejsca i ładne stories oglądaj na Instagramie <KLIK>.