Manekin płakał, gdy go ubierano.
Dwa lajki, z czego jeden od rodziny. Plus jeden komentarz. Tak zawrotną popularność zdobywały moje pierwsze wpisy na Facebooku o potrzebie ekologii w modzie. Przy czym ów komentarz zwykle brzmiał: „mimo że pisze się bez przecinka”. To, jeśli czytelnik miał maniery. Jeśli nie, pisał: „mimo że pisze się bez przecinka, jełopie!”. I tyle.

Kwestiami środowiska nie przejmował się niemal nikt, co dotykało jeszcze parę innych osób o nim piszących.
Owszem, pamiętano, jak jeszcze w szkole organizowany był Dzień Ziemi, na okoliczność czego szło się całą klasą sprzątać wokół płotu boiska. Modne było też hasło fair trade, odnoszone wówczas wyłącznie do żywności kolonialnej, jak kawa i banany. Ale niewiele więcej.
Opisałem to w „Gazecie Wyborczej” w swoim „Pamiętniku Zakupoholika (kliknij TU); przez rok nie kupowałem ubrań – na długo zanim wpadły na ten pomysł ponowoczesne aktywistki na rzecz planety, odbywające później z tym projektem tournee po telewizjach śniadaniowych.
Wówczas czyli jakieś siedem lat temu. Sporo jednak od tamtej pory się zmieniło. Możemy być z siebie dumni. Zero waste wyszło ze swojej bańki, wcześniej mylone z garstką oryginałów z własnej woli żywiących się tym, co znajdą w zsypie. Słowo „organiczne” przestało kojarzyć się z kompostem, a zaczęło z pozbawionymi chemii surowcami. Część z nas przypomniała sobie, że można wymieniać się ubraniami, przerabiać je i nie kupować każdego, które się spodoba. Przede wszystkim jednak – choć żaden, najbardziej nawet przyjazny środowisku T-shirt nie uratuje go, jeśli nadal będziemy palić węglem – ta moda stała się ładna. I zaczęła mieć sens.
Bo wróćmy choćby do roku 2010 i jego repertuaru w tej dziedzinie. Drewniana muszka, drewniana poszetka i krawat ze sklejki. Ten ostatni, dzięki małym zawiasom, łamany na trzy części, żeby dało się w nim usiąść. W przeciwnym razie jego końcówka wbiłaby się nam wiadomo w co.
Pikowana przezroczysta torba z plastiku, z szarymi piórkami w środku; całość o urodzie przejechanego samochodem gołębia,
włożonego do zrywki. Sto zużytych foliówek sprasowanych laminarką w jedną torebkę, nadal wyglądającą jak sto zużytych foliówek. Kolczyki z wyciętego filcu oraz ogólnie filc w każdej postaci, z przerwą na klips złożony z klocka Lego i hmm, samego klipsa, przyklejonego doń Kropelką. Szalik, zwany zamotkiem, z podartej na trzydzieści rolujących się pasków koszulki, względnie sznurków, co estetycznie konkurowało z końcówkami do mopa.
Albo portfele z opony lub plecione z uprzednio pociętych, a następnie utwardzonych taśmą klejącą paczek papierosów, sprzedawane jako produkt stworzony w duchu trashion.

To w temacie samych dodatków. Ubrania dopiero wychodziły z fazy prototypów. Nie licząc sukienek z kartonów po pizzy (naprawdę wszystko, o czym piszę, widziałem osobiście) czy jednorazowych sztućców, hurtowo kupionych na potrzeby kolekcji oraz kubraków ze starej tapicerki względnie linoleum, którym zwykle towarzyszył poruszający opis, zazwyczaj były to giezła z szorstkiego lnu i tuniki z juty.
Takie, że manekin płakał, gdy
mu je zakładano.
Całość zaś dumnie prezentowano podczas targów typu slow na kubikach uformowanych ze zdeptanych butelek PET, obwiązanych drutem, by się nie rozleciały i ozdobionych kwiatami wyciętymi z tych butelek takoż. Dla podkreślenia ekologicznej wartości wystroju, zazwyczaj wybierano butelki po Spricie i 7Up – zielone. Targom towarzyszyły panele dyskusyjne pt. „Jak być eko” o frekwencji siedmiu osób. Byłem jedną z nich.
Rzekoma ekologiczność owych wytworów usprawiedliwiała ich brak przydatności i niejaką szpetność. Same wytwory zaś często wyglądały nie lepiej niż pierwotna lokalizacja półproduktów, z których zostały wykonane, tj. śmietnik. A jednak nam, choć małej grupie, się podobało. Przejęci promowaliśmy tak przedsięwzięcia, jak i ich autorów.
I słusznie. Kto wie bowiem, czy obecna moda przyjazna środowisku – ze zrecyklingowanych odpadów oceanicznych, barwiona bez użycia toksyn, pozyskiwana bez zadawania cierpienia zwierzętom, certyfikowana, ta luksusowa, pokazywana na tygodniach mody, ale i ta przystępna, wdrażana nawet przez polskie sieciówki, wyglądałaby tak, gdyby nie jej pionierzy. I czy byłoby nią zainteresowanie, gdybyśmy o niej wtedy nie pisali.
I mimo że (teraz już bez przecinka) nadal zdarzają się objawiane na Barbarze Kurdej – Szatan (nie hejtujcie; nie jej wina) czy Zygmuncie Chajzerze kolekcje „ozdobione dyskietkami, fragmentami pilotów od telewizorów czy plastikowych folii” (patrz: TU, ale na własną odpowiedzialność), oby za kolejną dekadę – w porównaniu do mody AD 2030 – tak samo wzbudzała swoją nieporadnością politowanie. A my swoimi manifestami.
Róbmy zatem swoje. Co, oczywiście, dotyczy nie tylko ekologii i mody.
Niniejszy tekst to oryginalna wersja felietonu z najnowszego Fashion Magazine. Zachęcam do lektury; dużo ciekawych tekstów dobrych autorów!
For: Giulia Bertelli i palesa/ Unsplash
1 Komentarz
Piotr
27 sierpnia 2020Ciekawy wpis – daje do myślenia