Ikar, syn detalu

Znałem pewnego menedżera, któremu charakteru, jak myślał, dodawały grube szaliki. Wiązane nawet do T-shirtu. Przewodził jednemu z wyjazdów dziennikarskich, w których brałem udział. Jako jedyny z wycieczki poleciał klasą biznes. Oddzielnie, limuzyną, docierał też na lotnisko, kiedy wszyscy pozostali wlekliśmy się busem. Domyślacie się, co pomyśleliśmy o tym jego charakterze. Szalik nie miał z nim nic wspólnego.

Ponoć diabeł tkwi w szczegółach, więc autorzy przekrętu z torebkami Hermesa zadbali o każdy z nich. Z otwarciem fałszywego showroomu tej marki tuż pod nosem tego oficjalnego, przy paryskiej Faubourg Saint-Honoré, włącznie.

Jeśli wierzyć branżowemu periodykowi „La Conceria”, szajka, świadoma, że na najpopularniejsze modele torebek prowadzone są zapisy, wyszukiwała po szkołach teatralnych całej Europy kobiet, które – odpowiednio przez nią ubrane, zadbane i wynagrodzone (pięćset euro za jeden „występ”) – mogłyby wiarygodnie odegrywać przed ekspedientami salonów Hermesa wpływowe damy i przekonywać ich do sprzedania im towaru poza kolejnością. 

Torebki przekazywały następnie gangowi, który wstawiał je do lipnego, efektownie zaaranżowanego przez siebie salonu, odwiedzanego przez prawdziwe już milionerki. Przekonane, że bawią w autoryzowanym sklepie marki, nie patrzyły na ceny i skłonne były wydać na wymarzone akcesoria trzykrotnie więcej niż ich – torebek, nie milionerek – realna wartość. Byle tylko mieć je od razu.

Oczywiście, kanciarze – a zarabiali miliony miesięcznie – w końcu wpadli. Upadek godny Ikara, bo wystarczyło trochę pokory; tj. nie inscenizować butiku, tylko handlować towarem na aukcjach i online. W końcu obracali oryginałami nie podróbkami, tak jak wynajęte przez nich studentki nie kradły niczyjej tożsamości, tylko kreowały własną. Teraz całemu towarzystwu grozi odsiadka za pranie pieniędzy i fałszerstwa. Tak to jest, gdy do detalu przywiążemy przesadną wagę.

Mimo to w modzie uchodzi on za cnotę ponad wszystkie. Na stronach internetowych marek odzieżowych zazwyczaj przeczytamy o „wyjątkowym kunszcie wykonania i dbałości o najdrobniejszy nawet szczegół”.

Choć im gorszy produkt, tym głośniej firma zarzeka się o swoim przywiązaniu do tajników sztuki krawieckiej.

O tym, że detal świadczy o jakości wykonania, ale i o jakości designu, uczyła – niestety – etykieta biznesowa. Korporacyjny kod ubioru – zanim wyśmiały go firmy technologiczne z ich właścicielami w bluzach czy golfach, a pogrzebał pandemiczny home office – nie dopuszczał indywidualności. Jej brak wetowano więc sobie właśnie drobiazgami: zegarkiem, biżuterią czy bajerami na podszewkach. 

Płeć męska w ów detal uwierzyła na tyle, że do dziś przeciętna polska marka garniturowa – nad czym wypłakiwał mi się w barze niejeden jej projektant – niczego nie sprzeda, jeśli nie doda bonusów w rodzaju kontrastowej czerwonej nitki biegnącej wzdłuż guzików koszuli, zdobnego rewersu kołnierza, także zazwyczaj czerwonego czy wzorów na wewnętrznej stronie marynarki.

Również czerwonych, bo mężczyznom mocno wszedł tzw. efekt czerwonych trampek. To odkrycie psychologów z Harvardu, mówiące, że założenie do pracy czegoś niezgodnego z dress codem (jak owe trampki właśnie) może pokazać nas jako odważnych i kreatywnych. I utorować drogę do awansu.

Panowie sprawę potraktowali dosłownie i zrujnowali sobie styl.

Jednak detal nie uratuje nawet tych, którzy już awansowali. Znałem pewnego ważnego menedżera, któremu charakteru, jak myślał, dodawały grube szaliki, mocno wiązane pod szyją. Nawet do T-shirtu. Uważał, że to modowe i go wyróżniające. Przewodził jednemu z wyjazdów dziennikarskich, w których brałem udział. Jako jedyny z wycieczki poleciał klasą biznes. W dwie strony. Oddzielnie, limuzyną, docierał też na lotnisko, kiedy wszyscy pozostali wlekliśmy się busem. Domyślacie się, co pomyśleliśmy o tym jego charakterze. Szalik nie miał z nim nic wspólnego.

Kobiety zazwyczaj mają więcej klasy; co najwyżej założą klipsy z filcu, o urodzie zdechłych myszy. Swoją drogą, kto w ogóle wpadł na pomysł, by nosić na uszach kawałki wykładziny, było nie było akcesorium przeznaczonego dla domu? 

Jemu też rzekomo detale nadają charakter.

Tak, tyle że charakteru dodaje coś prywatnego, od kredensu po babci po zwykły bałagan, a nie plakaty z Audrey Hepburn czy z Nowym Jorkiem; względnie z Audrey Hepburn w Nowym Jorku, drukowane w milionie sztuk i zdobiące milion mieszkań. 

Względnie – gremialnie malowane na ścianach hasła motywacyjne typu „This will be a good day” albo – to najnowsza moda – gadżety opatrzone ich własnymi nazwami: kubek do picia kawy z napisem „coffee”, tabliczka z napisem „kitchen” do postawienia w kuchni. Oraz ogólnie hasło „home” do zawieszenia przy wejściu do chałupy. Zupełnie jakbyśmy nie wiedzieli dokąd wchodzimy i gdzie jesteśmy.

Czyli jak w serialu „Osiecka”. Choć może w tym przypadku akurat parę tabliczek by się przydało? Tu ofiarą kultu detali padliśmy bowiem my sami. Przyzwyczajeni do ich wagi, śledziliśmy pojawiające się na ekranie plastikowe okna, współczesne szyldy czy płotki. Niektórzy wypatrzyli nawet antenę satelitarną na jednej z kamienic Kazimierza Dolnego, którym spacerowała główna bohaterka bodaj z Markiem Hłaską w latach 50. Skołowani zastanawialiśmy się, którą dekadę i kogo właściwie oglądamy. Wiek aktorów, gdzie 55-latki grały 25-latki i odwrotnie, również nie stanowił podpowiedzi.

Może przymknęlibyśmy na to oko, gdyby nie scenariuszowa nędza produkcji? A tak, detale tylko ją uwydatniły. Jak to w życiu.

Felieton ukazał się w najnowszym wydaniu Fashion Magazine.

Moje codzienne komentarze czytaj na Facebooku <KLIK>, a ładne rzeczy, ładne miejsca i ładne stories oglądaj na Instagramie <KLIK>. I NOWOŚĆ: podcasty do słuchania m.in. na YouTube <KLIK> i Spotify <KLIK>!

11 Komentarze

  1. Maciej Szumny
    24 marca 2021

    Uwielbiam Twoje felietony.

    Odpowiedz
  2. Kalina
    24 marca 2021

    haha. Super spostrzeżenia. Gdy kiedyś poddałam w wątpliwość moc haseł będzie dobrze w formie warszawskich murali, ludzkość się na mnie rzuciła..

    Odpowiedz
    • michalzaczynski
      24 marca 2021

      to do siebie ma niestety właśnie ludzkość, zwłaszcza ostatnio. ale w głupie zaklęcia wierzy 🙂

      Odpowiedz
      • kalina
        25 marca 2021

        Katalogowcy – zna Pan to określenie? Odnosiło się wprawdzie do ludzi z Wrocławia, ale może to zjawisko globalne 😉

        Odpowiedz
  3. Iv
    26 marca 2021

    Diabeł tkwi w szczególe. Babylon Berlin jest tego dobrym przykładem. Absolutny zachwyt nad znajomością czasu i mody. Z pewnością budżet na taki serial jest nie bez znaczenia. Co do mody na napisy, pełna zgoda. Można dodać sezony na motywy sowy, wąsów, kaktusów a teraz chyba liści monstera multiplikowanych na niemal wszystkim do domu włącznie z tapetami. I tak robi się szlycznie jak w katalogu 🙂

    Odpowiedz
  4. KasiOba
    26 marca 2021

    Pocieszające jest to, że nie tylko mnie rażą wspomniane tabliczki z napisami”home” i ścienne motywatory…

    Odpowiedz
  5. Janina Wiśniewska :)
    23 kwietnia 2021

    Misiu6, pies Józefa Piłsudskiego też miał na imię Pies, a kot mojej koleżanki wabił się Kot. Nie wszystkie filcowe kolczyki wyglądają jak zdechłe myszy, aliści do tzw. stroju biznesowego (dobry Jezu, co za nazwa…) zwyczajnie nie pasują. Na szczęście nigdy nie musiałam nosić podobnego stroju i chyba już nie będę musiała. A co sądzisz o biżuterii wydzierganej szydełkiem? Bo mam takową w planach, jak tylko skończę obrus o średnicy dwóch metrów. Robię go, by dodać charakteru mojemu pokojowi, w którym panuje wieczny bałagan 🙂

    Odpowiedz
    • michalzaczynski
      24 kwietnia 2021

      Dziergane kolczyki – lepiej. W drylowane wiśnie, na przykład. Obrus – tym bardziej! Strój biznesowy umarł, więc można już o nim zapomnieć 🙂 Proszę pozdrowić ode mnie Starówkę!

      Odpowiedz

Odpowiedz do michalzaczynski

Anuluj odpowiedź