Kogo pamiętam z Ukrainy

Dzienniki podróży | 1 kwietnia 2022 | 4 komentarze

Sprzedawczynię na nabiale, w adekwatnym fartuchu. Stoisko 29, w hali kijowskiego Żytnego Rynku. Położyła głowę na blacie i usnęła. Obudziły ją okrzykiem czujne koleżanki, gdy robiłem jej zdjęcie. Uśmiechnęła się nieprzytomna.

Właścicielkę mieszkania, które na kilka dni wakacji wynająłem w Odessie. Dumną ze świeżo położonych żakardowych tapet, połyskujących na ścianach. Prosiła, by uważać i nie pobrudzić.

Kierowcę czerwonego żyguli. Czerwona była też tapicerka, drzewko zapachowe pod lusterkiem i opakowanie papierosów, które kopcił całą drogę. Dym wydobywał się wraz z jego głosem, wyśpiewującym stare włoskie szlagiery, puszczone z kaseciaka, i opadał na wieczorne pola z widokiem na Morze Czarne. Jako autostopowicze, śpiewaliśmy razem z nim.

Artystkę Jelizawietę. Pobierała dwie hrywny za zdjęcia swojej „kompozycji autorskiej”, jak widniało na wbitym obok słupie. Na dzieło składały się dwie kukły: baby w zapaskach i dziada w gieźle, fragment kurnej chaty, kawałek płotu ze słomy, dwa słoneczniki i ławka, na której się siadało, by zapozować. Rzecz miała miejsce al fresco, w kijowskim ogrodzie botanicznym.

Ekspedientkę z dwupiętrowej księgarni w Jałcie, całej w boazerii, paprotkach i bluszczu. Spytałem o muzykę. „Mamy wszystko! Wybierajcie”, zachęciła i wyświetliła listę na ekranie komputera. Wystarczyło tylko wskazać jej palcem, które się chce, a ona wkładała czysty kompakt do stacji dysków i kopiowała.

Agentkę lokalnego biura, oferującą wycieczki wprost z ustawionego w parku turystycznego stolika. I jej klientkę, z którą poszła na noże, bo spytałem o „priekrasnyj plaż”. Jedna wrzeszczała, że ładniejsza plaża jest wschodnia, druga, że zachodnia. Awantura na pół Eupatorii. W końcu obrażona, czerwona ze złości klientka dała w długą, zapomniawszy wykupionego przed chwilą vouchera. Honor nie pozwolił jej zawrócić, mimo że ją wołaliśmy.

Handlarza na targu staroci na Andrijiwskim Uzwizie, zwanym przez przewodniki „kijowskim Montmartrem”. Kręta ulica biegnąca w dół, z domem Bułhakowa, teatrami, galeriami. Kupiłem od niego przypinkę z Czeburaszką i kilka starych płyt, które odtwarzał na chodniku z adaptera z gwoździem zamiast igły.

Kobiety na stacji Żmyrienka, ważnym węźle przesiadkowym w drodze ze stolicy na południe, z koszami pierogów, naleśników, placków, poziomek. Nasłuchałem się kiedyś opowieści o kolei transsyberyjskiej i wydawało mi się, że kompulsywne wyjadanie w pociągu garmażerki i owoców ze słoika to element savoir vivre’u i każdy tak robi. Nikt nie robił poza mną.

Pracowników Pinczuk Art Centre w Kijowie. W czarnych uniformach, chyba Yamamoto. Założyciel placówki, oligarcha Wiktor Pinczuk, miał bowiem gest. Zarabiający na doradztwie, stalowych rurach i popularnych mediach, mógł przecież wszystko wydać na jachty, jumbo-jety i kochanki, a łożył na walkę z AIDS, popierał EuroMajdan, zaś kijowianom, i mnie, udostępnił za darmo dzieła Koonsa, WeiWeia czy Hirsta.

Sąsiadkę z wałkami we włosach, chcącą pożyczyć żelazko. Ciekawa, jak wyglądam i kim jestem, do mieszkania, które na dwa tygodnie wynająłem we Lwowie przy ulicy Samijlenki przyszła pod byle pozorem. Potem chichotała ze znajomą, słyszałem zza drzwi. Żelazka nie wzięła.

Szofera kierującego trolejbusem w szortach i bez butów, boso naciskając na sprzęgło, odpoczywającego na pętli na Majdanie. Ale co zrobić, skoro letnie wieczory takie parne.

Dozorczynię z miotłą, gdy wracałem o świcie w Odessie, nieustannie zamglonym i onirycznym. Werandy, finezyjne szyldy, ażurowe poręcze, wychodziły z kamienic wprost na ulice, trochę jak ręce, próbujące chwycić przechodniów. „A ja w tym czasie pył Odessy wdychałem” powtarzałem za Onieginem Puszkina.

Konduktorkę w płackarcie, czyli trzeciej klasie ukraińskich kolei. Przynosiła herbatę w szklance z koszyczkiem, zalewaną wodą z czajnika ustawionego na palenisku w rogu wagonu. Sporo się ich wypiło w drodze z Kijowa do Odessy i z powrotem, czytając Swietłanę Aleksiewicz. Tytuł książki: „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”.

Właścicieli Qbaru w Sewastopolu, takiego w stylu Malibu, z białymi balustradami. Rok później, gdy Krym zajęli Rosjanie ze swoim zakazem propagandy LGBT, uciekli z urodzonym im przez surogatkę synkiem, zostawiając na Krymie dorobek życia. Zamieszkali w Kijowie.

Emerytów w parku Szewczenki w kremowych lnianych garniturach, płóciennych sandałach, kapeluszach chroniących przed słońcem, grających w warcaby i szachy.

Więźniów złowieszczo błyskających ślepiami zza krat w ostatnim wagonie nocnego z Odessy. Mój był przedostatni. Wdzięcznym, że tych krat nie wyłamali, nie wykoleili pociągu. Wysadzono ich gdzieś w połowie drogi.

Kucharki i kelnerki restauracji w Odessie przy telenoweli, oglądanej na telewizorze Junost zawieszonym nad barem. Nie mogły się skupić. Ani na gotowaniu, ani na podawaniu. Chlipały cichutko, ocierając chusteczką łzy, zapewne nad złamanym sercem głównej bohaterki.

Teraz złamane mam je także ja.

Felieton ukazał się w najnowszym Fashion Magazine. Zdjęcia zrobiłem w 2013r.

4 Komentarze

  1. E. Pietraczek
    1 kwietnia 2022

    Przepiękne te uchwyty do szklanek!

    Odpowiedz
  2. Bo
    7 kwietnia 2022

    Swietny tekst i zdjecia, mam bardzo podobne wspomnienia z Ukrainy, chociaz troszke juz mgliste. Pozne lata osiemdziesiate i poczatek dziewiecdziesiatych to okres w ktorym jako sutdentka czesto odwiedzalam to panstwo jadac tranzytem do Bulgarii. Zlote interesy , czarny chleb, pyszty twarog, ryby z beczki,oldbrzymie arbuzy i soczyste przejrzale czeresnie, herbata z samowaru, gorialku, zakurzone szaszlyki jedzone przy drodze, milicyjne gaje, haftowane bluzki i tuzin innych slodko – gorzkich wspomnien.
    Pan kierowca, zdjecie hit 😉
    Pozdrawiam Panie Michale.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz