Dwa litry zamiast półtora tysiąca. Poznajcie Cotton made in Africa – certyfikowaną bawełnę, która (prawie) nie potrzebuje wody.

Woda jest tu zagadnieniem kluczowym. Według unijnych szacunków, przed 2025 rokiem zabraknie jej, by wyprodukować wystarczającą ilość jedzenia dla wszystkich ludzi na świecie.

Nie ma od pewnego czasu dobrej prasy, choć to nadal najpopularniejszy naturalny składnik ubrań w naszych szafach. Bawełna. Zarzuca się, że jej uprawy zużywają tony pestycydów, że wymaga hektolitrów wody, że przy jej zbiorach i produkcji kraje autorytarne łamią prawa człowieka.

Prawda. Tyle że zależy która. Bawełna, jak mało który surowiec, przechodzi ostatnio intensywną rehabilitację. W dodatku – zaskakująco sprawnie. Dość wspomnieć, że w ciągu kilku ostatnich lat jej uprawiana bez użycia chemikaliów organiczna wersja (nazywana onegdaj biobawełną) z wydumanej nowinki stała się standardowym włóknem, używanym przez wiele odzieżowych marek, które deklarują stosowny jej procentowy udział w produkcji w konkretnych latach i – docelowo – „przejście” wyłącznie na nią.

Sprzyja temu, oczywiście, cena. Im coś jest popularniejsze, tym bardziej dostępne cenowo. Ot, prawo podaży i popytu. Dekadę temu organiczna bawełna była o połowę droższa od tradycyjnej; dziś różnica zwykle sięga kilku procent.

Po drugie, dosięgła ją ogólna moda na ekologię. Nie było tak „od zawsze”; początki mody eko sięgają ledwie kilkunastu lat wstecz. 

Jak wyglądały? „W ogóle nie wyglądały!”, opowiadała mi w niedawnym tekście dla „Rzeczpospolitej” Maria Huma z fundacji Kupuj Odpowiedzialnie. „W 2010 roku, kiedy pomyślałyśmy o zorganizowaniu pierwszych targów, nie miałyśmy kogo na nie zaprosić i autentycznie bałyśmy się, że przyjdzie nam ściągać projektantów z zagranicy”, wspominała.

Jeszcze nie tak dawno szałem były pokazy Biofashion w kolumbijskim Cali, z sukniami z trzcin i stanikami z kokosa. „To pomnik wystawiony naturze”, komentowały na serio media. Dziś każda impreza musi być eko z założenia.

Po trzecie, rynek zmienia się na lepsze także w kwestiach etycznych. Na przykład, ONZ-towska Międzynarodowa Organizacja Pracy ogłosiła niedawno koniec pracy przymusowej w Uzbekistanie. W tym kraju przez lata trwał niechlubny – słusznie bojkotowany przez europejskie marki – proceder niewolniczej pracy przy zbiorach surowca, do których zmuszano także dzieci. Ponieważ tamtejsza bawełna należy do najlepszych jakościowo, teraz te marki z pewnością na nowo nią się zainteresują. I odwrotnie, zważywszy, że tamtejszy rynek do niedawna znaczną część produkcji sprzedawał Rosji.

I wreszcie: przyjazna środowisku bawełna dzięki stosownym certyfikatom i standardom stała się po prostu wiarygodna. To może być GOTS, Oeko-Tex, Better Cotton, Blue Sign – w zależności, którego jej aspektu dotyczy (więcej o tym, co oznaczają konkretne z nich pisałem TU).

Oraz Cotton Made in Africa. To projekt fundacji Aid by Trade z Hamburga. Cel? Pozyskanie bawełny w sposób odpowiedzialny środowiskowo i społecznie. I, zgodnie z nazwą, w Afryce. W tym przypadku subsaharyjskiej, czyli na terenach leżących poniżej Sahary.

Partnerem jest tu m.in. niemieckie Ministerstwo Współpracy Gospodarczej i Rozwoju, a do udziałowców należą choćby agencja consultingowa Accenture, doradcza agencja McCann Erickson, WWF oraz organizacje pożytku społecznego.

Jako że Cotton made in Africa to standard relatywnie nowy, o jego założenia (i efekty działania) spytałem Justynę Weryk, menedżerkę ds. zrównoważonego rozwoju w LPP, które w tym roku stało się jego licencjobiorcą.

Jak poważnym?

-Zakładamy, że 15 tysięcy ton metrycznych, które zakontraktowaliśmy, pozwoli nam na wyprodukowanie około 60 mln sztuk produktów z bawełny Cotton made in Africa – wyjaśnia Justyna Weryk.

Jak twierdzi, to inicjatywa, która nie ma odpowiedników na innych kontynentach. Ale też w Afryce subsaharyjskiej branża tekstylna, i ogólnie odzieżowa, jest słabo rozwinięta. To tygiel polityczny, religijny, społeczny. –Tym bardziej należy docenić, że to właśnie tam udało się zorganizować inicjatywę, do której przystąpiło milion farmerów. Oznacza to też, że ich pola są bardzo małe, a uprawa wyjątkowo rozdrobniona. Prawdziwy ewenement!– zauważa moja rozmówczyni.

Bawełna wytrzymuje susze i wysokie temperatury, stąd właśnie w tej części Afryki istnieją dobre warunki do jej uprawy. Nie jest też tam nawadniana. Wodę dostarczają deszcze, albo spływa ona z gór, więc tylko czasem musi być podlewana. Dlatego do jej uprawy zużywa się dwa litry zamiast standardowo półtora tysiąca (!) litrów na kilogram.

Wedle obiegowej wiedzy, nadal trochę brakuje do magicznej liczby 2700 litrów wody, jakiej wymaga produkcja jednego T-shirtu– zauważam 

Ja się z nią nie zgadzam. Choćby dlatego, że bawełna i tak w 50 proc. podlewana jest deszczem, zatem nie można mówić tu o „zużyciu” ponad tysiąca litrów. Samo zużycie zawsze kojarzy się z działalnością człowieka. Na metr kwadratowy więcej wody zużyjesz podlewając trawnik niż produkując bawełnę – twierdzi ekspertka.

A wspomniane półtora tysiąca? Tyle potrzebne jest w systemie sztucznego nawadniania. Bo mówimy o bawełnie konwencjonalnie nawadnianej, gdzie poprzez system rur i ruchomych suwaków jest ona podlewana. A bawełna made in Africa nie jest uprawiana konwencjonalnie; zawsze jest organiczna, bo to warunek przystąpienia do programu.

Woda jest tu zagadnieniem kluczowym. Według szacunków obliczonych na potrzebę unijnej kampanii People&The Planet, przed 2025 rokiem zabraknie jej, by wyprodukować wystarczającą ilość żywności dla wszystkich ludzi na świecie. Już dziś zaś woda w prawie wszystkich rzekach Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej nie nadaje się do picia (więcej TU)

Jak wygląda uprawa? Farmerzy otrzymują szczegółowe wytyczne dotyczące tych upraw, są też kontrolowani przez audytorów pod kątem warunków pracy, jakie zapewniają, uczeni, jak zrządzać uprawą, jak o nią dbać, nawozić bezpiecznymi środkami. Weryfikacją zajmuje się tu Uniwersytet Weningen w Holandii i należąca do „wielkiej czwórki” agencja PWC.

Co uzyskują w zamian? –Firmy odzieżowe opłacają licencje, by móc z niej szyć, dzięki czemu powstaje spory budżet, dystrybuowany następnie na poszczególne kraje. 

Część idzie na know-how i działania bezpośrednio związane z uprawą, jej wydajnością i udoskonalaniem. Część – na cele społeczne, choćby na powstawanie start upów, rozmaitych spółdzielni i miejsc aktywności zawodowej, także – a może głównie – kobiet -opowiada Justyna Weryk.

Bawełnę ze znaczkiem Cotton made in Africa uprawiają farmerzy z Wybrzeża Kości Słoniowej, Burkina Fas, Czadu, Beninu, Kamerunu, Ugandy, Tanzanii, Zambii, Mozambiku i – na etapie projektu – Etiopii, w większości najbiedniejszych krajów kontynentu. To o tyle istotne, że bawełna odgrywa kluczową rolę w zmniejszaniu ubóstwa w Afryce Subsaharyjskiej. Według Fundacji Pomocy Handlu, dochody ze sprzedaży bawełny stanowią połowę budżetu drobnych rolników i ich rodzin w wielu krajach regionu.

Ważne jest także to, że w jej przypadku przeprowadzono Life Cycle Assesment, środowiskową ocenę cyklu życia, a przez to analizę wpływu na środowisko. –To niełatwe zadanie ponieważ należy wziąć pod uwagę wiele zmiennych. Do tej pory tylko nieliczne, certyfikowane rodzaje bawełny organicznej posiadały policzony LCA. Analiza ta definiuje wpływ danego materiału od momentu przygotowania gleby pod uprawę, przez nawożenie, zbiory, transport, aż po utylizację odzieży z niej wykonanej. Dostarcza też informacje dotyczące emisji CO2, które w późniejszym etapie my wykorzystujemy do liczenia śladu węglowego firmy  – tłumaczy Justyna Weryk.

Obliczono, że Cotton made in Africa emituje o 13 proc. mniej gazów cieplarnianych niż tradycyjna bawełna (Cały raport do przeczytania TU).

W markach należących do LPP oznaczoną logo odzież z Cotton made in Africa można znaleźć w linii Eco Aware.

Justyna Weryk, menedżerka ds. zrównoważonego rozwoju w LPP

Zdjęcia: Martin J. Kielmann. Partnerem wpisu jest Reserved.

Słuchaj moich podcastów <TU>, komentarze czytaj na Facebooku <KLIK>, a ładne rzeczy, ładne miejsca i ładne stories oglądaj na Instagramie <KLIK>.

Dodaj komentarz