Umieją w modę. Nowe New Balance 580 z Japonii do Polski.

New Balance debiutuje z dwiema nowymi wersjami kolorystycznymi swoich kultowych 580-tek: biało-zielono-kremową AKA „white” oraz brązowo-zieloną, nazwaną „beef and broccoli”. To dobra okazja, by przyjrzeć się fenomenowi tego modelu. Skąd jego spektakularny sukces? I co uczyniło go kultowym?

Należałoby się cofnąć do w 1996 roku, gdy ów model zadebiutował na japońskim rynku. I tylko na japońskim. 580-tki, o wyrazistym designie i grubej podeszwie oraz rzadko wówczas spotykanym systemie stabilizacji ROLLBAR, który zapewniał tylnej części stopy lepsze wsparcie, wzbudziły emocje. Mocno bowiem różniły się od znacznie węższej – w sensie dosłownym – konkurencji. „Mimo podeszwy, która prawdopodobnie oferowała obecnie jedną z najlepszych przyczepności, model 580 wyglądał, jakby miał zniknąć tak szybko, jak się pojawił”, wspominał po latach wpływowy magazyn Sabukaru.

Ale nie ma tego złego. Nietypową jak na połowę lat 90. estetyką butów zachwyciła się młodzież z Harajuku, sama reprezentująca przecież styl jak najdalszy od banalnego. A że to grupa wpływowa, 580-tki szybko zyskały status en vogue.

Marka poszła za ciosem i już w 1999 r. – dziś standard, wtedy rzecz pionierska – New Balance nawiązał współpracę ze sklepami Mita Sneakers oraz Real MadHECTIC, tokijską marką odzieży ulicznej. Jej wynikiem miał być oryginalny produkt sprzedawany na zasadzie wyłączności. Modelem, jaki wybrali tokijczycy, była właśnie 580. Popyt eksplodował.

Przez wiele lat jednak jedynym sposobem na zdobycie 580-tek była wizyta w Kraju Kwitnącej Wiśni. I też bez gwarancji, że uda się je upolować.  

Dlaczego akurat tam? Po pierwsze, z powodu ogromnej fascynacji kulturą amerykańska, na punkcie której jeszcze przed II wojną światową młodzi Japończycy mieli obsesję. Jak przypomina Sabukaru, hołdowali metce „Made in USA” jak żadnej innej. New Balance’y, jako jeden z flagowych produktów lifestylowych Stanów Zjednoczonych (do dziś zresztą niektóre modele szyte są lokalnie, a w ubiegłym roku firma zbudowała nową, szóstą z kolei fabrykę, tym razem w Massachusetts), siłą rzeczy cieszył się tam popularnością.

Po drugie, ekskluzywność. W Japonii ceni się rzeczy wyjątkowe, szykowane specjalnie na tamtejszy rynek, limitowane. Co dotyczy nie tylko mody, ale choćby i popkultury. Dość wspomnieć, że wydawnictwa płytowe czy filmowe, przeznaczone do sprzedaży w Japonii zwykle zawierają więcej utworów, bonusy czy wręcz drugie tyle materiału. Dzięki temu błyskawicznie stają się obiektem kolekcjonerskim. 

Po trzecie, bo Japonia umie w modę. Pierwsze skojarzenie? Oczywiście kimono, od XVI do XX wieku popularne odzienie dla obu płci. Ale przecież i „japońska fala” z lat 80. Mowa o minimalistycznych, zwykle monochromatycznych sylwetkach Yamamoto, Comme des Garcons czy Miyake. Z nowszych wątków: trendsetterzy z Harajuku i innych modnych dzielnic Tokio oraz ogólnie fenomen setek jeśli nie tysięcy rozmaitych młodzieżowych kodów ubioru i urody. Tak kreatywnych, aż zawstydzających najbardziej nawet wpływowe i trendotwórcze europejskie czy amerykańskie ośrodki. Bo każde z tych zjawisk odcisnęło na zachodniej modzie ogromne piętno.

Kimono? Odmieniane jest od dziesięcioleci (wieków, jeśli wspomnieć o Paulu Poirecie) przez projektantów i marki, i w zasadzie jego interpretacji można dopatrzeć się w każdym sezonie. Zarówno na wybiegu, jak i na scenie, by wspomnieć o Kate Bush, Davidzie Bowiem, Katy Perry czy tak znanych przykładach jak kimono Björk autorstwa Alexandra McQueena czy Madonny igły Jeana Paula Gaultiera.

Yamamoto i spółka? Nie tylko podbili Paryż (i resztę świata), ale i stali się punktem odniesienia dla współczesnej mody. Tym silniej, że fascynować – za sprawą awansu technologicznego – zaczęła cała Japonia, z każdym aspektem jej kultury, z architekturą, mangghą i kulinariami włącznie. I fascynuje do dziś; także zachodnich twórców mody. Dość wspomnieć, że w 2019 r. „Guardian” opublikował swoisty list miłosny Giorgia Armaniego do estetyki i kultury tego kraju – do XVIII wiecznego drzeworytnika Utamaro, reżysera Akiro Kurosawy czy wreszcie Isseya Miyakego, jednego z mistrzów włoskiego projektanta.

Kody ubioru zaś sprawiły, że Japonia stała się poniekąd testem na oryginalność produktu czy projektu. Kupi? Znaczy, że ciekawe, pionierskie, wartościowe. 

A ma kto i za co tam kupować. Między 1989 and 2004 rokiem (przed ekspansją wielokrotnie liczebniejszych Chin) Japonia była wręcz głównym rynkiem zbytu najdroższych dóbr. To tu sprzedawano nawet 30% wszystkich produktów luksusowych świata. 

NIc dziwnego. Chyba każdego kto choć przez chwilę bawił w  jakimkolwiek większym japońskim mieście, zachwycał niezwykle wyrafinowany wygląd jego mieszkańców, w tym szeregowych wydawałoby się pracowników urzędów czy biur. Sam nie mogłem nadziwić się wystudiowanym stylizacjom tokijczyków płci obu spieszących rano do pracy. Nie dziwią więc też współprace Louisa Vuittona z Takashi Murakamim czy Yayoi Kusamą (zdjęcie poniżej), Lacoste z Tezuka Productions lub Stelli McCartney z Yoshitomo Narą. Japończycy po prostu inspirują.

To dlatego właśnie, by nie odzierać modelu z legendy i ekskluzywności, na rynek amerykański 580-tki New Balance wprowadził dopiero w 2007 roku. Choć nie wszystkie i z pewnością nie masowo. W 2014r., na przykład, reporterzy magazynu Complex rozpaczali, że dostępne w Japonii cztery nowe wersje 580-tek z nową pianką podeszwy środkowej REVlite, o atrakcyjnym wyglądzie retro („dzieło sztuki na twoich stopach”, recenzowali), na zachodniej półkuli dostępne są wyłącznie w jednym, jedynym sklepie: w kanadyjskim Livestock.

Dziś mamy lepiej. W Polsce nowe 580 w wersji white MT580RCA oraz beef and broccoli MT580RTB kupisz na nbsklep.pl

Korzystałem m.in. z tekstu „Comeback of a Hidden Gem” Joe Goodwina w Sabukaru, „Japan’s Love for New Balance” w One Block Down i z materiałów prasowych marki. 

Partnerem wpisu jest New Balance

Słuchajcie moich podcastów <TU>, komentarze czytajcie na Facebooku <KLIK>, a ładne rzeczy, ładne miejsca i ładne stories oglądajcie na Instagramie <KLIK>.

Dodaj komentarz