Mariusz Przybylski: Fire Walk with Me. Kolekcja na jesień i zimę 2017. Relacja z pokazu
Fire walk with me, najnowsza kolekcja Mariusza Przybylskiego, o nazwie zaczerpniętej z „Twin Peaks” to kolejna odsłona jego silnie określonej, obranej kilka ładnych sezonów temu estetyki. Może pora zmienić kurs?
Przybylskiego uwielbiam za jego proekologiczne działania. Bez znaczenia, czy mowa o tak dużych przedsięwzięciach, jak odrębna kolekcja stworzona wyłącznie z materiałów z odzysku, czy o małych, ale szczytnych, jak wyprodukowana z używanych swetrów torba, będąca wynikiem współpracy z WWF i Vive, pionierem na rynku używanych tkanin. Jednak odbiór jego „regularnej” twórczości nie jest już tak jednoznaczny.
Oczywiście, jak zawsze, w jego nowej kolekcji znalazło się sporo smakowitości. Choćby grochy. Obsesyjnie skaczące po każdym praktycznie elemencie garderoby w pierwszej sekwencji pokazu, nadały kolekcji lekkiego, dowcipnego, nieco frywolnego charakteru. Były niczym nakłucie balonika i zmaterializowaniem odwiecznego zaklęcia „bawmy się modą”, dogmatu tyleż popularnego, co rzadko w sumie realizowanego. U Mariusza ta zabawa miała swój wdzięk i sens.
Dawno nie było już w polskiej autorskiej modzie męskiej – nie licząc może UEG – poczucia humoru w dobrym guście i przy zachowaniu odpowiednich proporcji. Przy okazji też ta część kolekcji zneutralizowała poważną, mistyczną niemal atmosferę, wytworzoną dzięki nagim modelom, zastygłym w czerwieni na scenie.
Nieco mniej chyba ten zabieg udał się w przypadku nadruków w strzały przebijające serce. Zbyt przypominały szkielety. Zapewne celowo (metafora miłości silnej jak śmierć, tudzież do grobowej deski?), jednak na nogawkach spodni, dla przykładu, owe piszczele załamywały się, co naturalne dla tkaniny, ale zniekształcające optycznie sylwetkę. Nie mniej docenić trzeba pomysł; dobrze, gdy kolekcja ma charakterystyczne, łatwo zapamiętywalne detale, pozwalające na błyskawiczne rozróżnienie jej od konkurencji.
Podobać się mogą dodatki, z czapkami przypominającymi te torreadorów (elementów typowych dla ich strojów można było dopatrzeć się zresztą więcej, by wspomnieć o krótkich spodniach czy drobnych pomponikach) i grubymi, długimi szalikami na czele. Interesująco wyglądały „wiktoriańskie” suknie, nieprzyzwoicie niemal transparentne (mam już swoje typy, które gwiazdy chętnie by je założyły, a które dobrze by w nich wyglądały) i ciekawie kontrastujące z na wskroś współczesną częścią kolekcji.
Przybylski, jak zwykle, pobawił się nieco męską klasyką, oszczędniej jednak tym razem ją dekonstruując. Znów zaserwował nam też kolorowe, krzykliwe wzory. Zestawienie takich spodni z uderzająco tradycyjnym – jak na Mariusza – trenczem i sportowymi butami – to żywy dowód na to, ile świeżości może wnieść do kolekcji dobra stylizacja; w pozostałych przypadkach sprawiały wrażenie remake’ów jego poprzednich kolekcji, w tej samej w dodatku kolorystyce.
Takich momentów było więcej. Dziwi fakt, w jak znacznej części najnowsza kolekcja Mariusza pokrywa się z jego poprzednią, „White Wolf”. Zwłaszcza, że przecież sama „White Wolf” także obficie bazowała na autocytatach. Nie jest to zatem wypadek przy pracy lub krótkotrwałe, silne zauroczenie własnymi pomysłami, lecz w pełni świadome, konsekwentne działanie. Skutkiem czego „Fire walk with me” to w zasadzie kolejny element jednej dużej kolekcji na kilka sezonów, rozpoczętej tą na wiosnę i lato 2015, „Wild at Heart”.
Powtarzają się zarówno konkretne elementy garderoby, patrz: ramoneski, jak i rozwiązania (panel pod klapą marynarki, dla przykładu), ale też kroje, kolory, stylizacje (choćby golf pod białą koszulą zapiętą pod szyją). Znów symetryczne aplikacje o rodowodzie azteckim i południowoamerykańskich kultur – w podobny sposób rozmieszczone kryształki, pomponiki czy koraliki na bomberach, marynarkach, spódnicach czy prościutkich sukienkach. To już nie jest wierność swojemu stylowi, tylko autoplagiat. No cóż, może do trzech razy sztuka?
Fot: Filip Okopny