Stara bieda

Moda | 29 grudnia 2017 | 15 komentarzy

Nie cierpię Vetements. Ani Goshy Rubchinskiy’ego. Ani, o zgrozo, Balenciagi pod przewodnictwem Demny Gvasalii i całej tej postsowieckiej fali. Przypominają wszystko, co najgorsze z lat 90. i nie wywołują nawet cienia nostalgii.

Gosha

 

Tekst ukazał się oryginalnie po angielsku w wydawanym w Londynie magazynie Unpolished (nr 4).

Mieć własny styl? We wczesnych latach 90. to pojęcie praktycznie nie istniało. Przynajmniej u nas, na Wschodzie. Po prostu, nie było gdzie kupować ubrań i dodatków. Zdychały polskie fabryki odzieżowe i założone jeszcze w komunizmie marki, ku naszej uciesze zresztą, bo ich „moda” była siermiężna, nie na czasie i zwyczajnie brzydka. A nowe jeszcze nie powstały. Automatycznie, tradycyjne sklepy z ubraniami, pomijając nieliczne, drogie butiki, nie miały nic do zaoferowania. Trwaliśmy w zawieszeniu, jednocześnie też w wielkim chaosie przemian.

–  Wszystko jest, lecz kto ma na to pieniądze – konstatowało jednak zubożałe społeczeństwo. Z pieniędzmi – często racja. Ale z tym zaopatrzeniem tylko nam się wydawało, bo wybór – choć nieporównywalnie większy niż przed przełomowym 1989 roku – nadal był nędzny i nijak nieprzystający do tego na Zachodzie. Tyle że kolorowy i błyszczący, z czym zresztą Zachód utożsamiano i co po pół wieku skutecznego wyprania narodu z gustu i poczucia estetyki, wręcz zachwycało.

Dlatego w pierwszej połowie lat 90., jeśli nie było cię stać na Benettona, który odważnie pootwierał własne salony w kilkudziesięciu miastach Polski – w sumie tylko po to, by po jakimś czasie je zamknąć – byłeś wykluczony z mody. Jeśli w tym czasie zdarzyło ci się być krytycznym wobec rzeczywistości nastolatkiem w artystyczno-intelektualnych pretensjach, ale też kimkolwiek, kto chciał jakkolwiek wyglądać, pozostawały ci lumpeksy. Sklepy z odzieżą używaną, powszechnie wyśmiewane jako sklepy dla biedoty (na ogół przez samą biedotę, nagle zdziwioną, że nie staliśmy się w ciągu dnia milionerami niczym z nadawanej wówczas w telewizji „Dynastii”), pęczniały od tweedowych marynarek, koszul z szerokimi kołnierzami, sztruksów – wszystkiego z przełomu lat 70. i 80, które po latach służenia Holendrom, Niemcom czy Duńczykom trafiło do nas.

Poza lumpeksami zostawały bazary. To one stały się dla Polski domami towarowymi, mallami i concept store’ami w jednym. Ma się jednak rozumieć, nie miały w sobie nic z charme’u flea markets, a tym bardziej miejsc z rodzaju dzisiejszych Old Spitalfields Market czy hal w nowojorskim Meatpacking. Sklecone z desek budy, szczęki, tj. charakterystyczne metalowe kramy składane w zazębiające się połowy (stąd ich nazwa) i łóżka polowe, z których sprzedawano towar. Mięso, nabiał, proszki do prania, VHS-y, walkmany i, oczywiście, ubrania, kupowało się w błocie, kurzu, śniegu, kałużach, w zależności od pory roku. I nie tylko na osiedlach, ale i w samych centrach miast. W Warszawie wielkie miasteczko bazarowe, wyglądające z restauracji na 30 piętrze pobliskiego hotelu Marriott jak slumsowisko, otaczało Pałac Kultury.

Ile to trwało? Jakąś dekadę. Całe lata dziewięćdziesiąte właśnie, których gust i modę ukształtowali handlarze. Zarówno swoją ofertą,  jak i samym swoim wyglądem. Wielu z nich dobrze przecież zarabiało i miało łatwy dostęp do tych paramodowych nowości. Byli więc, przynajmniej dla niektórych grup, trendsetterami.

Trzymałem się od nich, podobnie jak większość moich przyjaciół, z daleka. Raz z powodu wizualnej tandety, jaką oferowali.  Dwa, ogólnej, prymitywnej atmosfery i kakofonii hitów disco polo i zagranicznych wykonawców wulgarnego dance, sprzedawanych na pirackich kasetach. Trzy, z powodu szemranego towarzystwa, jakie lgnęło do bazarów lub które z nich się wywodziło. Stąd nie cierpię Vetements. Ani Goshy Rubchinskiy’ego. Ani, o zgrozo, Balenciagi pod przewodnictwem Demny Gvasalii i całej tej postsowieckiej fali. Przypominają oni wszystko to, co najgorsze z tamtych czasów i często nie zadają sobie trudu dokonania interpretacji czy odświeżenia, tylko cynicznie wciskają kicz, zły gust i często banał za grube setki, jeśli nie tysiące euro.

Vetements papermag

Wiem, to zakrawa na coming out. I środowiskowe samobójstwo. Głupio bowiem pracować w modzie i nie podzielać entuzjazmu redaktorów i stylistek, olśnionych propozycjami wspomnianych twórców. No nie podzielam. Choć wiem, że na profesjonalną ocenę czy krytykę mody nie powinien wpływać prywatny gust recenzenta. Co więcej, doceniam spryt tych marek. I widzę, że dla wielu jego odbiorców, zwłaszcza na Zachodzie, to nowa i świeża estetyka (więcej o tym tu, w moim tekście „Moda pisana cyrylicą” dla Label Magazine <KLIK>), jakkolwiek by oni od kilku sezonów ze swoimi kolekcjami się nie powtarzali.

Jednak patrzę na nie i widzę starą biedę. Na przykład, swetry tureckie, idiotycznie wzorzyste, często w zielone, białe i bezowe poprzeczne pasy, w jakich chodzili moi koledzy w podstawówce, a które znajduję w najnowszej kolekcji Rubchinskiy’ego. Może nawet nie były tureckie; po prostu przywożono je z Turcji, nieporównywalnie tańszej niż Włochy czy Francja. I gdzie polscy handlarze mieli kontakty wyrobione jeszcze w latach 80. Podobnie jak dżinsy Pyramid (charakterystyczne, błękitne, groteskowo z dzisiejszego punktu widzenia szerokie w udach), noszone do nich białe golfy, kreszowe bluzy na suwak oraz lejtmotyw lat 90., tj. mokasyny i białe skarpetki, będące kolejnym klasykiem postsowieckich projektantów.

Mokasyny musiały być czarne, koniecznie z frędzlami lub choćby z chwostem. I noszono je przez cały rok, także zimą. Białe skarpetki podobnie; z tą różnicą, że one wyszły dalece poza środowisko dresiarzy, stając się symbolem pierwszych biznesmenów, a nawet pracowników korporacji, zanim ostatecznie pogrzebał je dress code, wprowadzany w popłochu przez szefów otwieranych w Polsce oddziałów zachodnich koncernów. „Białe skarpetki” znaczyły w okolicach 1992 roku zatem mniej więcej tyle, co „white collars”.

Większość propozycji postsowieckiej fali, także tych najgłośniejszych, jest dla nas, ludzi z Polski, ale też Rosji, Czech czy Węgier, prościutka do rozkodowania. Pamiętacie T-shirt Vetements z DHL, sprzedawany za 235 euro? Ćwierć wieku temu nosiliśmy reklamowe ciuchy, w dodatku z dumą, bo był to powiew „Zachodu”. I tak samo jak nosiliśmy „reklamówki”, tj., torby foliowe z logo Marlboro, Camel czy Hugo Boss i wydawało nam się to światowe. Ważne, by był zagraniczny napis, jak zresztą na wielu rzeczach z kolekcji Vetements. Te torebki „zdobią” kampanię Vetements na wiosnę 2018 roku, zrealizowaną w Zurychu. Przewrotne? Raczej przaśne.

EN_01187657_4363

 

Czółenka, u Vetements zwane Babouche, pamiętamy na nogach nauczycielek i urzędniczek. Ale też pamiętamy i kozaki, takie jak u Vetements, „purposely distressed for a pre-worn look” za 1,3 tys funtów w sklepie MyTheresa, czyli zniszczone u dołu, starte od bruku i zachłannego jęzora soli, którą posypywano zimą chodniki. Ich stan w całym kraju był swoją drogą kolejną zmorą rzeczywistości  tamtej dekady, w miarę jak na całą infrastrukturę brakowało pieniędzy, a na trotuary w szczególności.

Balenciaga boots

Czarne, vetementowskie bluzy z nadrukami w estetyce heavy metalowej? Tu na pierwszy rzut oka niewiele jest wspólnego ze Wschodnim Blokiem lat 90. Ale wiele już na rzut drugi. Sklepy z gadżetami dla subkultur często były bowiem jedynymi, w których można było kupić coś, co nie wyglądało jak z bazaru, a jednocześnie było nowe. Dlatego tak wielu nastolatków w ten sposób się ubierało, wcale nie będąc „metalami” czy „depeszami”.

Car mirror clutch Balenciagi? Wydaje się zabawna i oryginalna. Nam przypomina gehennę z kradzieżą lusterek, podobnie zresztą jak odbiorników radiowych z samochodów w tamtym czasie. Normalnym elementem krajobrazu polskich miast byli dżentelmeni w drodze do domu, ale też podczas weekendowego spaceru, przechadzający się z radiem niczym z torbą w ręce. Nie że je ukradli. To były ich własne; wyciągali je za każdym razem, gdy opuszczali auto, by nie kusić rabusiów.

balenciaga clutch

Warianty bazarowych, brezentowych toreb w kratę, obecne w każdej z kolekcji Vetements? Niemal destylat estetyki lat 90., bo wszechobecne. Bezkształtne bawełniane kurtki i płaszcze, także proponowane przez Balenciagę, również i u nas, w latach 90. zawsze były za duże, bo kupowało się  myślą, by zmieścić pod nie marynarkę czy żakiet, a srogą zimą także grube swetry. Ale też i na wypadek, gdyby się przytyło lub urosło, bowiem kurtki kupowano na kilka lat. I tyle służyły, deformując się szybko i niszcząc, wisząc na ramionach i tworząc na dole hałdy z opadłego czy przesuniętego w trakcie noszenia watowania.

Oversize w ogóle było kluczem do mody lat 90. w Europie Wschodniej. Za duże o kilka numerów koszulki polo u postsowieckich projektantów to ich wspomnienie czasów, gdy wszyscy mężczyźni chodzili w za dużych ubraniach, chcąc dodać sobie postury. By nie wyglądać niewieścio, co dla słowiańskiego macho było największą z możliwych hańb. Rękawy marynarek zasłaniały całe dłonie. Spodnie falowały i tworzyły kilka fałd, zanim osiadły na czubkach butów. Ramiona marynarek czy bluzek, jeśli nie usztywniane poduszkami, sięgały połowy przedramienia. Do dziś zresztą, jeśli poczytać polskie blogi męskie poświęcone klasycznej elegancji, uwagę, by nosić ubrania dopasowane znajdziemy w każdym tekście typu „największe grzechy modowe mężczyzny”.

Stylizacje u Vetements czy Balenciagi także są żywcem przeniesione ze wschodniej części kontynentu. Trencz zakładany do ortalionowych dresów? Jak najbardziej. Nie umiano nosić i zestawiać ze sobą ubrań. Zwłaszcza mężczyźni, dla których biała, biznesowa koszula noszona do kreszowych spodni i polarowej bluzy nie była niczym niezwykłym. Podobnie jak skórzana czy skajowa kurtka do „kościołowych” spodni w kant i sportowych butów czy klapków i skarpet frotte.

ball Balenciaga fashionista Balenciaga 2018 Balenciaga 2018 1

Dziś projektanci zrobili z tego szał, dowcip, modę. A media – mem. Co coraz częściej na jedno wychodzi. Trudno się wręcz już połapać, co jest na serio, a co żartem. Weźmy marki, z którymi współpracuje Vetements i włącza do swoich kolekcji. Levis czy Burberry nie są przypadkowe. Znaliśmy je przecież i przed 1989 rokiem. I nosiliśmy ich podróby. Widząc to samo na pokazach Vetements nie wiemy już, co jest „legalną” i oficjalną współpracą brandów, a co pastiszem.

Podobnie z samym doborem modeli. Twarze, jakich można by się przestraszyć. Gapniki, jak w Rosji nazywano chętnie garnących się konfliktu z prawem chłopaków z osiedla, mieli w Polsce odpowiednik w postaci dresiarzy. Nie byli to ani squatersi, ani skejci, ani – powiedzmy – wschodnie wcielenie paryskich gawroszy, jak projektanci usiłują nam ich teraz sprzedać. W swoich pokazach i kampaniach, jeśli ich nie fetyszyzują, mocno erotycznie zresztą, to z pewnością „uromantyczniają”. I chyba tego nie znoszę w tych markach najbardziej.

Jasne, sytuacja w jakiej w latach 90. ta młodzież się znalazła często nie wynikała z ich winy. Po 1989 roku w Polsce doświadczyliśmy zupełnie nowego dla nas zjawiska, tj. bezrobocia. Zamykano wielkie zakłady, kopalnie, huty, fabryki, wysyłając robotników na bruk. Z uczelni, instytutów i wszelkich miejsc pracy umysłowej, w tym także  w sektorze publicznym, odsyłano na emerytury starych by dać miejsce (tj. pracę) młodym. Tyle że ci starzy często mieli mniej niż 50 lat. Upadek rodziców i dziadków dla młodych Rosjan, Polaków czy Węgrów musiał być bolesnym doświadczeniem. Zagubili się. Jednak mnóstwo z tych zagubionych kids, jak o swoich wyrostkach wyrozumiale, niemal czule mówią Amerykanie, w nowych realiach odnalazło się szybciej niż można sądzić. Bez względu czy z rodzin patologicznych, czy z dobrych domów, wsiedli do nie swoich Mercedesów, Audi a zwłaszcza BMW, kradzionych w Niemczech („Odwiedź Polskę. Twój samochód już tam jest”, rzekomo głosiło hasło jednego z niemieckich biur podróży), albo co zamożniejszym rodakom. Dzięki czemu ta ostatnia marka błyskawicznie dorobiła się statutu auta dresiarskiego, z którym to wizerunkiem walczy u nas zresztą do dziś.

W strojach, stylizacjach i fryzurach żywcem wyjętych z pokazów Rubchinskiy’ego i spółki, włamywali się do domów, z kijem bejsbolowym napadali na niewinnych ludzi, wymuszali haracze. Lokal, który im nie płacił nie miał w zasadzie prawa istnieć. Przerażeni właściciele restauracji na warszawskiej Starówce na znak protestu przeciw nieudolności policji postanowili w pewien weekend ich po prostu nie otworzyć. Bo policja albo bała się dresiarzy (którzy zdążyli uformować już całkiem prężne mafie), albo w swoich dziadowskich gruchotach z lat 80. nie miała jak ich dogonić, albo – źle opłacana – współpracowała z nimi. W skali lokalnej, w małym mieście, w którym wtedy mieszkałem kończyło się, na przykład, na całkowitym zdemolowaniu dyskoteki o wdzięcznej nazwie Miami Nice. I regularnych awanturach i mordobiciach w pubach i knajpach. Wszystkich, bo do wszystkich chodzili.

gosha barneys gosha idleman

Dresiarze przesiadywali na ławkach przed blokiem, zaczepiali przechodniów, terroryzowali osiedla. Gdy ktoś w domu zrobił imprezę, nierzadko wpadali nieproszeni. Niewpuszczenie groziło wyłamaniem drzwi. Albo pobiciem gości wychodzących. Tylko w nielicznych przypadkach zadowalali się haraczem w postaci butelki wódki. Oni byli „bully” i w szkole, i po niej. Baliśmy się ich.

A u tych, których się nie baliśmy, bo nie byli groźni, nie znosiliśmy ich cwaniackiego emploi, ich niejasnych biznesików, szemranych sprawek. Bo to, co widzimy w kolekcjach postsowieckiej fali to też moda przekręciarzy z giełd samochodowych, półświatka z bazarów z ich nieodłączną grą w trzy kubki, wszystkich tych panów Ryśków, Mirasów czy Stachów, stale załatwiających jakieś ciemne interesy. Słowem: oszustów. W T-shirtach czy swetrach włożonych w dresowe czy dżinsowe za duże spodnie i z łańcuszkami na wierzchu. Nie tęsknimy za nimi. Podobnie jak nie tęsknimy za tamtymi biednymi i często bandyckimi czasami. I podobnie jak pokazy, kolekcje i propozycje Demny Gvasalii czy Goshy Rubchinskiy’ego nie wywołują w nas choćby skwitowanej pobłażliwym uśmiechem nostalgii. Przynajmniej nie u mnie.

 

Zdjęcia: MyTheresa, Robbie Augspurger/Instagram Balenciaga, Missbish, Papermag, Idleman, Barneys, 21eme, Unpolished

Magazyn Unpolished wydaje Ina Lekiewicz <KLIK>. możesz go obejrzeć i kupić TU.

Dostępny także m.in.

w Barbican News, London; WHS Selfridges, 400 Oxford Street, London; Mondadori – Piazza del Duomo 1, Milano; Paris LIBRAIRIE DU PALAIS DE TOKYO, 13 Avenue du Président Wilson, 75116; Do you read me?, Magazine und Lektüre der Gegenwart, Auguststrasse 28, Berlin-Mitte; Super Salon – 10 Chmielna Street, Warszawa; Sztuka Wyboru – 19 Słowackiego Street, Gdańsk.

Moje codzienne komentarze czytaj na Facebooku <KLIK>, a relacje oglądaj na Instagramie <KLIK>.

unpolished4

 

15 Komentarze

  1. Kat.D
    29 grudnia 2017

    I chwała Panu Redaktorowi Zaczyńskiemu za to, że nie cierpi. Wbrew ostracyzmowi środowiskowemu, kwaśnym minom stylistek i innym takim. Nie przesadzajmy z tym turpizmem ! Były o wiele lepsze post PRL-owskie tradycje. Bez blokowisk, bez yumania, bez dżinsów dekatyzowanych i innych śmietnikowych inspiracji. Śmietnik proszę bardzo ale na bogato, taki punkowo – westwoodowy. Inne to jest wersja dla ubogich estetycznie.

    Odpowiedz
    • michalzaczynski
      29 grudnia 2017

      Prawda. I bzdurna jest ta narracja, że „wszyscy tak wyglądaliśmy”. No nie wszysycy.

      Odpowiedz
  2. Aga
    29 grudnia 2017

    Świetny tekst. I słabe jest to, że smutna rzeczywistość jednych staje się okazją do fame’u dla innych (i ich źródłem dochodów) -trudno to nazwać „inspiracją”, bo to zbyt dosłowna kalka.
    PS Dzięki Bogu, że moi rodzice zawsze mieli dobry gust, a mama maszynę do szycia:)

    Odpowiedz
  3. Michalina
    29 grudnia 2017

    A jakie ma Pan zdanie na temat rodzimej marki Misbehave?

    Odpowiedz
  4. kazet
    29 grudnia 2017

    Co za ulga po lekturze, zwłaszcza gdy naoglądałam się filmików o fenomenie soviet chic a nawet z 50-minutowego wywiadu z GR przerywanym co chwila „that’s so interesting!”.
    Swoją drogą czy te ciuchy naprawdę sprzedają się za takie pieniądze czy to tylko medialny hype?

    Odpowiedz
  5. kazet
    29 grudnia 2017

    ps. bo kto o zdrowych zmysłach kupuje tiszert z logo DHL za ponad 200 funtów… koniec świata jest blisko.

    Odpowiedz
  6. Gaya
    28 sierpnia 2018

    „nie miały w sobie nic z charme’u flea markets”

    podpowiem: „nie miały w sobie nic z uroku pchlich targów” 🙂

    Odpowiedz

Odpowiedz do michalzaczynski

Anuluj odpowiedź