Thierry Mugler: ostatni showman

Moda, Proponowane | 6 czerwca 2022 | 2 komentarze

Swoją męskość zasłonił tkaniną. Umówmy się: nie musiał, bo i tak była już rozpowszechniona. Jeden z jego pracowników wykradł wcześniej nagie fotki Muglera z laptopa projektanta i wrzucił online. Przynajmniej wg wersji samego „poszkodowanego”, który w rzeczywistości bardziej wstydził się tego, że widniał na zdjęciu w zwykłych prysznicowych klapkach niż że jego całkiem dobrej rozdzielczości nudesy zalały Internet.

Pokaz trwał godzinę, podczas gdy dzisiejsze zajmują dziesięć minut, a mogłyby połowę krócej, tak są nudne. Obfitował we wszelkiej maści gwiazdy: modelingu, w każdym zresztą wieku – od Carmen Dell’Orefice i Veruschki von Lehndorff po Evę Herzigovą i Kate Moss – filmu (catwoman Julia Newmar, muza Pedro Almodovara Rossy de Palma czy znana z filmów Alfreda Hitchcocka Tippi Hedren), sceny drag a nawet biznesu porno. I przyniósł trzysta looków. Od tych mocno „vintage”, sięgających do czasów secesji czy diorowskiego New Looku, po kostiumy science fiction, by wspomnieć złotą zbroję z metalu i pleksiglasu, inspirowaną futurystycznym filmem Fritza Langa „Metropolis”. Założona przez Nadję Auermann powstawała pół roku.

Były dzieła inspirowane malarstwem renesansowym, jak suknia uformowana w kształt muszli, nawiązująca do „Narodzin Wenus” Botticellego, w którą wbiła się Simonetta Gianfelici (a ćwierć wieku później raperka Cardi B wypożyczyła ją na galę Grammy), ale i smokingi godne Marleny Dietrich, kombinezony w tygrysie wzory, przyozdobione piórami oraz gumowe uniformy, niczym ze sklepu dla fetyszystów.

Urządzony w zabytkowym gmachu Cirque d’Hiver pokaz Thierry’ego Muglera na jesień i zimę 1995r. przeszedł do historii mody, zyskując status kultowego, zanim nawet zdążył się skończyć. 

A finał był brawurowy. Bachanalia zwieńczyło wkroczenie na wybieg Naomi Campbell przy akompaniamencie Jamesa Browna w jego własnej osobie. Do tego deszcz konfetti i defilada modelek w anturażu tancerzy gogo na podestach, rytmicznie wyginających się w złotych bikini. Modelka Violeta Sanchez (na pokazie w sukni z wycięciem na pośladku), zapamiętała: „wszyscy mieliśmy tego wieczoru misję, by zostać niezapominanymi”.

I tak też się stało. Pokaz zmarłego w styczniu 2022r. Muglera do dziś nazywany jest „Woodstockiem mody”. I tak jak legendarny festiwal z 1969r., na którym wystąpili m.in. Janis Joplin i Jimy Hendrix, zdefiniował kulturę ówczesnego pokolenia, w tym muzykę rockową i ruch hipisowski, tak Mugler pokazał, że granice mody praktycznie nie istnieją.

Tworzyć zaczął w połowie lat 70. W ciągu dekady wyrobił swój charakterystyczny, dekadencki styl, określony mianem “power dressing”, czyli takiego, który daje poczucie władzy. I w którym po tę władzę się sięga. Dziś wydaje się to nam mocno retro: kobiety nie muszą przyjmować męskich sylwetek, w skrócie – szerokich ramion i wąskiego pasa, by być traktowane w pracy poważnie, tj. jak mężczyźni właśnie. Jednocześnie jego ubrania odzwierciedlały seksualne wyzwolenie i gorączkę przełomu lat 70. i 80, wkrótce – jak się okazało – zbitą przez epidemię AIDS.

Same szerokie ramiona w projektach Muglera, jego talia osy i ogólne podkreślenie sylwetki, ustaliły jej kanon w modzie drugiej połowy lat 90. Ta moda stała się wystawna, widowiskowa, przez wielkie „M”. Zatem i przerysowana, nierzadko ocierająca się o camp. Dzięki temu Mugler – wraz zresztą z jego ówczesnym konkurentem Jeanem Paulem Gaultierem – wnieśli na wybiegi żart, wesołość, przesadę. I nie oglądali się na dobry gust, zupełnie w kontrze do serioznych pokazów Christiana Diora czy Yvesa Saint Laurenta.

Roboty, syreny, samochody, insekty – listę inspiracji miał długą, lecz nic na niej mu się nie wykluczało. „Wystarczy poobserwować latające owady, by dostrzec, jakie mają robotyczne kształty, pomijając, że ich tułowia aż się proszą o gorsety. Światła? Masz robaczki świętojańskie. Kolory fluo? Masz rajskie ptaki. Wszystko, co w technice, występuje w naturze!”, argumentował. Sylwetki gadów, ptactwa czy kotów łączył z futurystycznymi materiałami, jak pcv, winyl czy guma. Oraz z tradycyjnym couture, z którego czerpał garściami. Własny akcent dodawał klasykom takim jak mała czarna czy trencz, jednocześnie jednak nigdy nie używał futer, egzotycznych skór czy piór.

Modelki fotografował przy posągach galopujących koni na dachu paryskiej Opéry Garnier, przy statuach artdecowskich orłów nowojorskiego wieżowca Chrysler, na piaskach Sahary, na lodowcu Arktyki. Tło zawsze musiało być monumentalne. Idea – kobiety pochodzą nie z tego świata, więc powinny wyglądać niczym zrzucone z kosmosu. W praktyce wynosił kobiety na piedestał. Albo i do nieba; zdarzyło się, że w jednym z pokazów Pat Celeveland zleciała z sufitu paryskiej hali Zenith w szatach i aureoli Matki Boskiej.

Gwiazdy – jak to one – uzależnione od uwielbienia, nosiły Muglera z zachwytem. Sharon Stone, Diana Ross, Grace Jones to tylko kilka jego fanek. Do historii mody przeszedł też  limonkowy garnitur Davida Bowie’ego czy czarna sukienka, w której Demi Moore zagrała w dramacie „Niemoralna propozycja”. „Zakładają moje rzeczy, bo swój zawsze pozna swego: też jestem showmanem!”, uważał. 

Jego marzeniem, jak mawiał, nie było projektowanie ubrań, lecz kręcenie filmów. Jeden z wyreżyserowanych przez niego, choć krótki, odniósł oszałamiający sukces. Mowa o klipie do „Too Funky” George’a Michaela, wymyślonym w konwencji pokazu mody. Wystąpiły w nim supermodelki Linda Evangelista, Eva Herzigova, Tyra Banks czy Emma Sjöberg. Ta ostatnia – w pamiętnym gorsecie niczym kierownicy motocyklu. Gdy Beyoncé zachwyciła się nim na wystawie w 2008r. i poprosiła Muglera o kuratelę nad kostiumami do jej trasy, ten skomentował „miły rodzaj rehabilitacji. Wcześniej mówiono mi, że cała moja moda to zwykły sex shop”.

Nie bowiem, żeby drzewiej wszyscy go kochali. Krytyka często zarzucała mu kicz. Bez sensu; coś jakby narzekać, że cukier jest słodki. Nie podobało się nadmierne – zdaniem krytyków – seksualizowanie kobiet, kompulsywne używanie gorsetów, wyolbrzymianie – w sensie dosłownym – fizycznych atrybutów kobiet. 

Jednocześnie Mugler wyprzedzał epokę ubierając w te same kreacje zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Kultura queer nie była dla niego dziwaczną niszą tylko pełnoprawną ekspresją. 

W jego pokazach już w latach 90. chodziły osoby trans, na długo zanim wywalczyły sobie jakkolwiek zauważalną obecność w showbiznesie. Albo nie trans, ale luźnie definiujące swoją przynależność płciową. Pokazywał, na przykład, supermęskie kobiety z dorysowanym wąsikiem. „Nastolatki zawsze zastanawiają się nad swoją tożsamością, nie chcą mieć jej narzucanej przez społeczeństwo. A kiedy dziewczyny i chłopaki ubrani są tak samo, to na pierwszy plan wysuwa się ich prawdziwa, unikatowa osobowość”, tłumaczył.

Urodził się w Strasbourgu w grudniu 1948r. Ojciec był lekarzem, matka – we wspomnieniach Muglera „najbardziej elegancka kobietą w mieście” – zajmowała się domem. W opowieściach o nich nie był jednak wylewny. W jednym z wywiadów przyznał, że „przy wszystkich swoich zaletach byli parą zajętą wyłącznie sobą. W ich życiu nie było miejsca dla dzieci”.

W jego życiu zaś nie było szczególnego miejsca na edukację. Był samoukiem, szyć nauczył się jeszcze w dzieciństwie. Na pytanie, jaki „normalny” zawód mógłby uprawiać, gdyby nie był artystą, odparł kiedyś: „nie mógłbym robić nic innego. Wystarczy, że nie wytrzymywałem w szkole; do liceum chodziłem jakiś miesiąc. Nie mogłem się skoncentrować, a szczególnie nie potrafiłem szanować fatalnie ubranych nauczycieli”.

Drugie, co zapamiętał z lekcji – obok brzydkich strojów profesorów –  to widok z okna na dach strasburskiej katedry Notre Dame. „Znacznie bogatszej i bardziej strzelistej niż ta paryska. No i niebezpiecznej. Dziś jej wieżyczki są niedostępne, ale jako dziecko spędzałem całe dnie na wspinaniu się po nich. Figurki smoków, dziewic, anioła Gabriela autentycznie mnie fascynowały. Podobnie jak śpiewające na dziedzińcu i w korytarzach zakonnice w ich fantastycznych szatach. Wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, co to znaczy potęga uniformu. Nudna szkoła z tym przegrywała”, opowiadał francuskiemu Vogue’owi. Do Paryża wyjechał w wieku 20 lat.

Powiedzieć, że dobrze się w nim urządził, także finansowo, to mało. Fortunę przyniosły mu perfumy. Zwłaszcza zapach Angel w charakterystycznym flakonie w kształcie gwiazdy. W historii perfumiarstwa pełni rolę zupełnie nietypową. Jak wyjaśnia Marta Siembab, senselierka i ekspertka zapachu, powstał w mocno ryzykownej kontrze  do głównego wówczas trendu tj, perfum z grupy morskiej. Gdy laboratoria Pfeizera jeszcze w latach 60. opracowały uspokajający lek valium (polskie relanium), ubocznym produktem wynalazku okazał się calone, związek zapachowy kojarzący się ze świeżością, arbuzem, bryzą. Przypomniano sobie o nim w latach 90. i wykorzystano w takich hitach, jak Aqua di Gio Armaniego. 

Mugler szał na takie nuty jednak zignorował. Co więcej, zaszokował zapachowy światek sięgając po zapachy cukiernicze. Tymczasem, nie licząc wanilii, i tak będącej na osobnych prawach, nie mieszano wcześniej nut z przemysłu spożywczego i wysokiego perfumiarstwa. Na tym jednak nie poprzestał. 

„Angel ma zapach cukru, karmelu, czegoś apetycznego, jednak jego autorzy zderzyli z nim olejek paczuli – gorzki, ziemisty. Mamy więc tu kilka zaskoczeń na raz. Jest mrocznie, intensywnie, słodko. Jakby tego było mało, znajdujemy w nim nuty z każdej rodziny zapachowej, przez co jest iście barokowy. Zapach jest intensywny, grubo ciosany, nawet toporny. Jest zbyt „głośny” i natarczywy, a jednak zachwyca”, recenzuje Siembab. 

Nad zapachami Muglera pracowało ponad trzydziestu specjalistów – genialni młodzi perfumiarze, ale i starzy, emerytowani mistrzowie. Stąd pewnie ten eklektyzm. Co również pionierskie, Mugler wpadł na pomysł, by Angel zamykany był we flakonach wielorazowego użytku i by można było przyjść do perfumerii i ponownie je napełniać. Dziś brzmi to rozsądnie, wówczas jednak – nomen omen – pachniało rewolucją.

Nie byłoby wokół Angel może tyle szumu, gdyby nie fakt, że niemal od dnia premiery aż do dziś nigdy nie zeszły z listy światowych bestsellerów zapachowych, nierzadko konkurując, a nawet wygrywając, z takimi legendami jak Miss Dior czy Chanel No5.

Popularność perfum zapewniła Muglerowi pieniądze, ale stała się też balastem. Jego marka odzieżowa także bowiem należała do producenta zapachów, firmy Clarins. Fani mody coraz ciekawszym okiem zerkali na projekty nowych gwiazd i nowych ulubieńców modowych magazynów – od Rei Kawakubo z Comme des Garcons przez Belgów pokroju Martina Margieli na Jil Sander kończąc. Wszyscy albo minimaliści albo dekonstruktywiści. Mało w klimacie Muglera, przestającego już swoimi kreacjami przynosić Clarinsowi krocie.

Na początku nowego millenium dom mody Muglera został zamknięty. „Rzuciłem modę, bo miałem dosyć spędzania czasu na kolanach, by to inni wyglądali wspaniale i olśniewająco”, wyjaśniał po latach dziennikowi New York Times. Niekoniecznie szczerze, bo decyzję tę podjął sam Clarins. Dom mody Muglera wskrzeszono po ośmiu sezonach, ale już bez udziału jej założyciela.

Tymczasem sam Thierry Mugler, który już 2002r. powrócił do swojego pierwszego imienia Manfred, sporadycznie tylko brał się za projektowanie kostiumów, na przykład dla Cirque du Soleil w Las Vegas.  Zdarzało się, że ubierał gwiazdy. Wypożyczał im stroje z swojego archiwum liczącego 7 tysięcy dzieł, ale przez dwie dekady uszył tylko jedną nową rzecz: tzw. mokrą suknię na Met Galę AD 2019 dla Kim Kardashian. Dzieło złożone z niezliczonych koralików w kształcie kropli wody, tak by wyglądało na ociekające nią, zajęło mu osiem miesięcy. Jak mówił, wyobraził sobie celebrytkę jako antyczną boginię, trzym razem wynurzającą się z fal Malibu. 

Głównym zajęciem ostatnich dwudziestu lat życia Muglera okazała się jednak… kulturystyka. Potraktował ją jako kolejny projekt artystyczny, choć w jednym z wywiadów przyznał też, że po porażce i zamknięciu marki po prostu nie chciał być rozpoznawany na ulicy. 

I przestał. „Jego mięśnie niemal żyją własnym życiem i same się ruszają”, zauważył dziennikarz „New York Timesa” w 2010r. Mugler z chłopaka o figurze baletmistrza – wszak w młodości był tancerzem klasycznym i akrobatą; już w wieku 14 lat trafił do alzackiego Ballet du Rhin – przeobraził się w siłacza. Niemal karykaturalnego – po prostu góra mięśni. Ćwiczył kilka godzin dziennie, katował się odpowiednimi dietami. W efekcie przybrał taką masę, że nie miał w czym chodzić i zatrudnił krawcową, by w jego paryskim domu szyła mu ubrania.

Efekty metamorfozy do dziś możemy oglądać w kilku dostępnych w sieci sesjach, choćby tej dla magazynu „Interview” z 2019r.; prawie nagiej, bo swoją męskość artysta zasłonił tkaniną. Umówmy się: w sumie nie musiał, bo owa męskość była już rozpowszechniona. Jeden z jego pracowników wykradł wcześniej nagie fotki Muglera z laptopa projektanta i wrzucił online. Przynajmniej wg wersji samego „poszkodowanego”, który w rzeczywistości bardziej wstydził się tego, że widniał na zdjęciu w zwykłych prysznicowych klapkach niż że jego całkiem dobrej rozdzielczości nudesy zalały Internet.

Mugler grzebał też przy twarzy. Choć niejako przy okazji. Przeżył bowiem kilka wypadków. Jeden, samochodowy, pogruchotał mu nos. Drugi, na motocyklu, skutkował wbiciem się w jego ciało stalowych kabli. Musiał przejść operację chirurgiczną, a skoro musiał – jak później opowiadał – to chciał mieć z tego pociechę. Gdy usypiali go przed zabiegiem, poprosił jednego z lekarzy, by ten przy okazji wyjął mu kawałek kości z biodra i umieścił w brodzie. „Nie mam więc w niej ani silikonu, ani plastiku”, wyjaśniał Mugler.

W ostatnich wywiadach zarzekał, że uwielbia starzenie się, bo pozwala mu na „bycie bardziej dziecinnym niż kiedykolwiek”. Nie wiadomo, czy infantylności nie mylił z kapryśnością. Z tej drugiej słynął przez lata. „Trzeba było umieć zgadywać jego potrzeby i nastoje. I być na pstryknięcie jego palców. Przez pierwsze trzy do sześciu miesięcy codziennie chciałem rzucać tę robotę”, mówił Christophe de Lataillade, dyrektor kreatywny oddziału perfum Muglera. „Musiałeś spełniać każdą go zachciankę, biegać nocą po organiczne jabłka czy kwiaty”.

Ostatnie lata spędził w stolicy Niemiec. Tam w 2015r. poznał Krzysztofa Leona Dziemaszkiewicza, trójmiejskiego – a później i berlińskiego – performera. Byli razem do śmierci Muglera.

Do 24 kwietnia br. w paryskim Musée des Arts Décoratifs można było oglądać retrospektywę dzieł Muglera, „Couturissime”. Ponad 140 strojów haute couture i ready-to-wear, do tego kostiumy sceniczne i akcesoria plus zdjęcia autorstwa takich gigantów jak Helmut Newton czy Jean-Paul Goude. Na pytanie, czy piękno jest tym, co widzowie powinni najbardziej z niej zapamiętać, projektant odparł: „po pierwsze radość. Życie jest jej warte”.

Artykuł ukazał się w „Fashion Magazine”. Zdjęcia: Instagram Mugler Official i Manfred Thierry Mugler.

2 Komentarze

  1. Magdalena
    6 czerwca 2022

    Trafiłam w lumpeksie na białą sukienkę Muglera, chyba z końcówki lat 90 i za diabła nie wiem, jak ją ograć. Nosiłabym, ale wyglądam jak siostra wielokrotnie przełożona 😀

    Odpowiedz

Dodaj komentarz