Każdy z każdym
Zamiast braw – ziew. Współprace marek coraz rzadziej ekscytują, ale świat mody ani myśli z nich zrezygnować.
Adidas i Prada, Iris Apfel i H&M, Balmain i Barbie, Converse i Pokemony – to tylko kilka z nieprzebranych ilości tegorocznych współprac, choć 2022 rok właściwie dopiero się zaczął. Można odnieść wrażenie, że bez collabo moda straciła sens.

Choć i z nimi czasem jest go niewiele. „Tiffany x Supreme na bank zdobędą Internet”, zawyrokowało niedawno Vanity Fair. I chyba przestrzeliło. Głośna współpraca globalnych marek – biżuterii i skejtowych ubrań – głośna de facto była tylko przez chwilę.
Legendarny Tiffany, od kiedy został kupiony przez koncern LVMH, wygrzebuje się ze swojego tyleż sympatycznego („Śniadanie u Tiffany’ego” z Audrey Hepburn, dla przykładu) co nieco zramociałego wizerunku, otwierając pop-up store’y, angażując celebrytów czy właśnie tworząc limitowane kolekcje. We wspólnej kolekcji z tą ostatnią znajdziemy „demokratyczne” (bo noszone dziś na Zachodzie przez obie płci) perły, bransoletki, breloki.

A jednak zamiast braw – ziew. Czemu? Bo sięgnięcie po Supreme wydaje się pójściem po linii najmniejszego oporu.
Bo z kim do tej pory współpracowało Supreme? No właśnie. Głupie pytanie. Należałoby raczej spytać: z kim tego nie robiło. A więc Nike, Pucci, Lacoste, Rimowa, Vans, Clarks, The North Face, Hanes, Levi’s, Timberland, Stone Island, Come des Garcons czy Louis Vuitton.

Supreme sprzedaje również deskorolki, ozdobione pracami graficznymi takich artystów i twórców, jak KAWS, Damien Hirst, Nan Goldin, Takashi Murakami czy Jeff Koons, ale i David Lynch czy Public Enemy. Pomysł Tiffany’ego, by zbratać się Supreme jest zatem cokolwiek zwietrzały.
Zwłaszcza że w świecie mody w zasadzie już każdy współpracował z każdym i trzeba nieźle pogłówkować, by wymyślić coś naprawdę oryginalnego.
Pod tym względem H&M miał łatwiej. Pamiętam, gdy w 2004r. kolekcja Karla Lagerfelda debiutowała w sklepie H&M-u w Domach Towarowych Centrum. „To już nie ten sam Lagerfeld”, przewracał oczami stołeczny światek mody, przysięgając, że Karl stracił u nich wszystko. Tylko po to, by… rzucić się na zaprojektowane – czy raczej wyprodukowane za zgodą kaisera, bo większość stanowiły modele znane od lat – symbole jego wizerunku, w tym białe koszule z wysokim kołnierzem, wąski krawat czy czarne rurki.

Światek ów nie był odosobniony. Na zakupy rzuciło się wówczas pół miasta, nie dowierzając, że może kupić coś od projektanta za ułamek kwoty, jaką wydałoby w jego oficjalnym salonie. Czysta ekscytacja. Wreszcie prawdziwa moda w dostępnych cenach!
Owszem, współpraca Karla ze szwedzką sieciówką nie była novum. Popularne marki podejmowały współprace ze znanymi kreatorami znacznie wcześniej: Jeremy Scott z Adidasem czy projektujący dla JC Penney bonvivant Halston, przypomniany zresztą ostatnio przez Netflix w niestety dość nędznym filmie Frederica Tchenga z rolą Ewana McGregora w roli tytułowej. Nigdy wcześniej jednak nie nadano temu takiego rozmachu i rozgłosu.
Ani Lagerfeldowi, ani Versace, ani Margieli, Comme des Garcons czy Marni od takiej współpracy nie „wyblakł blask” (więcej o tym, jak taka współpraca wygląda – nomen omen – od podszewki przeczytasz TU).
I to powód, dla którego w XXI wieku moda współpracą stoi.

Zazwyczaj jest tak, że to tanie marki kuszą niskimi cenami drogich projektantów.
Często jednak działa to w drugą stronę; marki z wyższej i najwyższej półki oferują tanie – jak na siebie produkty. Przykładem sandały Jil Sander we współpracy z Birkenstockiem. Trzeba na nie wydać 380 euro, podczas cena tych „tylko” Sander potrafi sięgać tysiąca euro.
To, co jednak najbardziej dziś medialne, to współprace równych sobie. Gigantów luksusu i gigantów sportu (Nike’a, Adidasa, Pumy) oraz obu marek luksusowych. W drugim przypadku byliśmy w ostatnim czasie świadkami dwóch takich inicjatyw, obu zresztą nieco rozczarowujących.
Collabo, jak slangowo nazywa się współprace, Gucciego i Balenciagi wzbudziła emocje głównie ze względu na walory poznawcze – aż dziw, że nikt wcześniej nie wpadł na to, by połączyć ze sobą bezpośrednich konkurentów.
Chwilę później w ślady tych marek poszli Fendi z Versace. Kim Jones, szef Fendi (ale i Diora, bo dziś jakoś tak głupio być szefem tylko jednej firmy) zwarł szyki z Donatellą Versace. Efekt – kolekcja zwana Fendace. Niestety, znów galopująca logomanią, potwierdzająca, że snobom nie wystarcza już epatowanie jednym modnym logo przypadającym na strój. Muszą dwoma. I to mimo zatrudnienia na wybiegu modelek klasy Kate Moss czy Naomi Campbell.
Udana współpraca ma sens wtedy, gdy marki wyznają podobne wartości. Fendi i Versace łączy włoski rodowód, ale dzieli choćby podejście do praw zwierząt, w ówczesnym świecie niezwykle ważne.

Donatella wycofała futra z kolekcji, uważa że nie ma na nich miejsca w dzisiejszej modzie. Fendi tymczasem nadal futrami stoi. To przekreśla jej wiarygodność nie tylko w oczach aktywistów i miłośników zwierząt, ale i klientów, bo sugeruje, że zgodzi się ona na wiele w imię medialnego szumu. Ta współpraca jednak przygasła równie szybko jak zapłonęła z innego powodu. Zaledwie kilka dni później bowiem Fendi pochwaliło się współpracą z kolejną marką, tym razem ze Skims należącą do Kim Kardashian.
Zatem tyle zachodu dla kilku dni w internecie? Na to wygląda.
Umówmy się: współprace stały się nudne. Podczas ostatniego sezonu fashion weeków, obejrzeliśmy wspólne kolekcje (lub choćby ich elementy) Miu Miu i New Balance, Balenciagi i Crocsów, Givenchy i Josha Smitha, Comme des Garcons i Salomon, Balenciagi i Simpsonów; tak, bohaterów kreskówki: z markami modowymi drzewiej „współpracowali” też bohaterowie animacji studia Ghibli; patrz motywy z bohaterami serialu Mój sąsiad Totoro u Loewe czy Kermit z Adidasem, choć doprawdy trudno orzec, jaką myśl designerską wniósł mupet.
Celem współprac jest nie tylko zysk. H&M-wi, dla przykładu, zapewniają one nie tylko reklamę, dobry wizerunek i zarobek, ale i know how. Jak w rozmowie dla „Forbesa” mówiła mi creative advisor marki Ann-Sofie Johansson, dzięki tym współpracom H&M uczy się nowych technik, realizacji konkretnych pomysłów czy oryginalnych wykończeń. A to bezcenne.
W bardzo drogiej, jak na standardy sieciówki, kolekcji z Balmain, H&M nauczyło się techniki złotych haftów oraz skomplikowanych aplikacji – wyjątkowo trudnych do wykonania i pracochłonne, jak mówiła mi Johansson. W kolekcji z Kenzo z kolei trudny był do wyprodukowania kaskadowy obcas botków, rzecz, jakiej nigdy wcześniej marka nie proponowała.
Reserved próbowało naśladować H&M kolekcjami Paprockiego&Brzozowskiego oraz Gosi Baczyńskiej. Zrezygnowało jednak, uznając formułę za wyczerpaną.
Do współprac powróciło w tym roku, mocno jakościową kolekcją z Moniką Brodką (czytaj i oglądaj TU) oraz z młodymi kreatywnymi z pokolenia Z (TU). Jak wyglądała taka współpraca od strony technicznej? „Dżinsy, dla przykładu, zrobiliśmy wspólnie z Kajtkiem Kaczmarskim. Świetny chłopak, nie chcieliśmy go ograniczać, tylko wspólnie wybieraliśmy tkaniny (najpierw w małe prążki, potem gniecione, potem patchwork aż doszliśmy do efektu finalnego) czy odcienie (te dwa, które wybraliśmy, były chyba dziesiątymi z kolei)” opowiadał mi w wywiadzie na moim blogu Michał Mrzygłód, projektant marki. Celem zatem – i to kolejny powód, dla którego świat mody nie może się dziś obejść bez współprac – jest poznanie młodego odbiorcy i sprawienie, by poczuł się częścią świata marki.

Choć bywało też koślawie. Markety Target, które w tym sezonie zaprosiły czworo nowojorskich młodych zdolnych, by zaprojektowali blisko 180 produktów w cenach od 15 do 80 dolarów, przypomniały o nieszczęsnej współpracy Biedronki z łódzką ASP. Kilka prościutkich sukienek, rzekomo sylwestrowych, rzuconych w pudełkach między materace a dmuchane sanki, miało być ponoć świętem mody w tym dyskoncie.

Nie raz nie udało się jednak i światowym gigantom. Skejtowa marka Huf z producentem wędlin Spam (nadruki niby moro, ale wyszło jak treści żołądkowej), Supreme z nowojorskim metrem (grafiki na biletach; a tyle było awantury, że Grażyna Wolszczak promuje za pieniądze komunikację miejską w Warszawie), Crocsy z KFC (ponoć nawet wyczuwalny z gumowych klapków był swąd kurczaka), czy wreszcie Ikea z Virgilem Ablohem, gdzie szczytowym osiągnięciem jego geniuszu wzorniczego był zmutowany paragon ze sklepu w roli dywanu.

Pomyśleć, że na upartego, pierwszymi collaborati był toskański ród Medyceuszy i przez trzy wieki faktyczni władcy Florencji. Nie tylko dali światu trzech papieży i dwie królowe francuskie, ale i zapraszali do siebie i kojarzyli malarzy, filozofów, poetów czy rzeźbiarzy, spod ich rządami miasto stało się kolebką Renesansu, który wkrótce zmienił historię – także sztuki – Europy. Ówczesne współprace nie są może tak istotne dla ludzkości, ale – na szczęście – bywają ważne społecznie. Wśród najlepszych współprac mijającego roku prestiżowy magazyn „W” wymienił między innymi tę Tommy’ego Hilfigera z Indyą Moore, transpłciową modelką i aktywistką, promującą własne wzory w inkluzywnej (tj. dla każdego) kolekcji projektanta, której towarzyszy jego inicjatywa o nazwie People’s Place Program. Zasilona kwotą 5 milionów dolarów wspiera mniejszości etniczne i rasowe oraz działa na rzecz silniejszej ich reprezentacji w modzie.
Siostry Rodarte z kolei zwarły szyki z Universal Standard, znanym z ubrań w rozmiarze od XS do wielokrotności XL. Ale nic tu z obszernych swetrzysk znanych ze sklepów dla puszystych; Rodarte zaprojektowały dla marki efektowne sukienki z falbanami, idealne także dla kobiet w ciąży. Bez względu na wagę i stan każda kobieta zasługuje na odrobinę glamouru.
Bywa, że spółpraca dodaje marce autentycznej świeżości. Na jej dorobek, wizerunek, nierzadko znane od lat kultowe modele, zaproszeni projektanci patrzą z innej, własnej perspektywy. W efekcie powstają projekty niezwykle wartościowe. Jak Moncler Genius Project, do którego firma, znana głównie z kurtek puchowych, zaprasza najbardziej oryginalnych twórców mody. Tu nikt nie idzie na skróty. Od Pierpaola Picciolego, szefa Valentino po sensacyjnych Craiga Green i Noir Keia Ninomiyę, którym bliżej chyba już do artystów sztuki współczesnej niż do mody. Takie projekty, choć zawierają elementy ubrań przeznaczonych do aktywności sportowych, bywają właściwie niesprzedawalne; tu nie ma chciwego wyciągania łapy po nasze pieniądze, przynajmniej nie bezpośrednio, choć z pewnością przekłada się to na percepcję Monclera, tu bardziej mecenasa niż współpracownika.


Nie on jeden chce kojarzyć się ze sztuką. Patent ów, znany co najmniej od lat 30., gdy z talentu Salvadora Dalego korzystała Elsa Schiaparelli, zastosował Palace, który zaprosił Juergena Tellera – najpierw do zrobienia sesji i lookbooków, później jako autora nadruków na koszulkach, torbach czy deskorolkach. Niektórych mocno naturalistycznych, by wspomnieć o własnym portrecie topless czy zbliżeniu na papierosy wypalone przez pisarza Karla Ovego Knausgarda. Raf Simons, dla odmiany, sięgnął po dzieła Roberta Mapplethorpe’a, fotografia zmarłego w 1989r., którego we wspomnieniach „Poniedziałkowe dzieci” sportretowała jego przyjaciółka, równie legendarna Patti Smith. Tu Simons nawiązał kontakt z fundacją artysty, Efekt spójny, bo tak jak Simons miesza streetwear z tradycyjną modą wysoką, tak Mapplethorpe sięgał po tematy tabu, w tym całą paletę seksualności i fetyszy. W przypadku tej kolekcji nie były to jednak tylko nadruki na konkretne ubrania, ale włączenie estetyki fotografa w całe sylwetki.

Ze sztuką kojarzone chcą być także polskie marki.
Bytom sukcesywnie wypuszcza kolekcje z twórczością Jana i Piotra Młodożeńców czy Henryka Tomaszewskiego, ale i Zdzisława Beksińskim; tu w porozumieniu z Muzeum historycznym w Sanoku. Ambitną kolekcję, inspirowaną twórczością Zofii Stryjeńskiej, przedstawił Vicher wraz z Agnieszką Woźniak Starak. Prace polskich artystów, którzy reprezentują różnorodne dziedziny i szkoły, trafiają również na ubrania Medicine. „Swoje grafiki, inspiracje i wizje śmiało przelewają na materiał stający się ich płótnem i kolejnym, nietuzinkowym, nośnikiem artystycznego przekazu”, chwali się marka. I słusznie, bo dobrze to wygląda. Tyle z polskiego podwórka.

Najbardziej wiarygodne współprace w modzie to te niewymuszone. Bez ideologii, bez pragnienia kwadransa sławy, rozpaczliwych prób odmłodzenia się kosztem młodych zdolnych, dla których zastrzyk gotówki od wielkich koncernów, zwłaszcza teraz, gdy pandemia przetrzebiła ten biznes, to być albo nie być. To te, gdy „great minds think alike”, czyli gdzie wielkie umysły myślą podobnie. Jak choćby ostatnie wspólne dzieła Rafa Simonsa i Prady. „Lubimy się, szanujemy, zobaczymy co z tego wyjdzie”, mówiła Muccia w wywiadach. Tylko tyle i aż tyle.
Tekst jest rozszerzoną wersją artykułu z najnowszego Fashion Magazine.
Słuchaj moich podcastów <TU>, komentarze czytaj na Facebooku <KLIK>, a ładne rzeczy, ładne miejsca i ładne stories oglądaj na Instagramie <KLIK>.